(czyli: przeczytałam pewną książkę i to mi wyjaśniło coś na temat pewnej płyty)
Jak to się czasem dobrze składa, że rzeczy nie układają się tak, jak to sobie wymyśliliśmy. Oczywiście, na ogół lepiej, żeby jednak wszystko szło zgodnie z planem, zwłaszcza kiedy mowa o takich Ważnych Rzeczach jak śluby, porody i łatanie dziury ozonowej… Ale czasem jednak potknięcia na drodze mogą wyjść na dobre.
Ot, taki przykład z mojego ogródka, zupełnie nieistotny dla świata, ale jakoś dla mnie satysfakcjonujący: miałam ambitny plan, żeby napisać dogłębną analizę najnowszego albumu Aurory, „The Gods We Can Touch”. Album ten miał premierę 21 stycznia 2022 roku, czyli no, już dość dawno temu. Pamiętam, że intensywnie go słuchałam przez cały luty, szufladkowałam w głowie poszczególne zabiegi aranżacyjne, czytałam teksty. Ale zanim zdążyłam coś napisać, tąpnęła wojna w Ukrainie i na jakiś czas zupełnie mi się odechciało takich rozkmin. A potem uznałam, że eee, było minęło, nie chce mi się do tego wracać.
I pewnie bym do tego nie wróciła, gdyby nie to, że wiedziona kaprysem[1] zaczęłam czytać o religijności starożytnych Greków. Na pierwszy ogień poszła książka „Bogowie Grecji. Obraz boskości w zwierciadle greckiego ducha” Waltera Friedricha Otto [2]. Pozycja ta jest już dość leciwa, bo ma prawie sto lat (data oryginalnej publikacji: 1929), ale wciąż uchodzi za takiego solidnego klasyka w temacie. O ile wiem, współcześnie nadal uchodzi za wartościową pozycję.
Otto rozpoczął ją od opisu różnice pomiędzy „archaiczną” i homerycką wersją greckiej religijności. Następnie zaś poświęcił bardzo dużo czasu i tuszu na dogłębną analizę tej drugiej. Przedstawił sylwetki bogów tak, jak według niego prezentują się w „Iliadzie” i „Odysei”, by potem przejść do pytań: jak wyglądała religijność i duchowość starożytnych Greków z epoki homeryckiej? Co uważali za święte i jak postrzegali istotę boskości? Nie umiem powiedzieć, czy wysnute przez niego wnioski na pewno pokrywają się z prawdą – tego zresztą chyba nikt nie stwierdzi na pewno, dopóki nie wymyślimy wehikułu czasu i nie pogadamy z Homerem na żywo – ale jego analiza wydała mi w dużej mierze przekonująca.
W trakcie lektury miałam wiele okazji, by zachwycać się poetyckim językiem tłumaczenia (za co podziękowania należą się panu Jerzemu Korpanty) i wkurzać na stronnicze i seksistowskie wtręty… Co chyba jest mniej winą samego autora, a bardziej tematu – nie bez powodu tak wiele autorek dziś czuje potrzebę feministycznej rewizji greckiej mitologii. Gdyby była przyjazna kobietom i cechom tradycyjnie uważanym za kobiece, nie byłoby czego rewidować 😉 Najciekawszy jednak okazał się dla mnie rozdział „Bóg i człowiek”. To właśnie w tym miejscu moje myśli powróciły do Aurory i jej najnowszej płyty. „Powróciły” to zresztą niedopowiedzenie. Dzięki panu Otto zobaczyłam album „The Gods We Can Touch” w nowym świetle.
Nie chcę, byście zrozumieli źle to, co zaraz napiszę. Nawet przed poznaniem tej książki doceniałam teksty z tej płyty. Wyraźny jest na niej wątek LGBTQ+: nie mówię tu tylko o utworze „Cure For Me”, który już nabrał wśród fanów takiego kultowego charakteru (jego… hm, TikTokowy aranż na pewno w tym pomógł). Podobne wątki przewijają się też w piosenkach „Giving In To The Love”, „Heathens”, czy „Exist for Love”. Swoją drogą ostatni z tych utworów to jedna z nielicznych piosenek o miłości romantycznej, których mogę słuchać bez wywracania oczami. W ogóle uważam miłość za trudny temat do pisania i śpiewania: przerabiany i przetwarzany na wszystkie strony, wyświechtany, często zalany ckliwością i/lub smutkiem… Nic dziwnego, ze sama Aurora długo wzdrygała się przed podejmowaniem tego tematu w swojej twórczości. Nowa płyta przyniosła w tym względzie dużą zmianę. W zasadzie większość z utworów na niej zawartych w jakiś sposób opowiada o miłości: na szczęście nie tylko tej romantycznej, Eros, ale też miłości do świata (Agape? Nigdy nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem to pojęcie) oraz do samych siebie, samoakceptacji (Philautia). To zniuansowanie jest jedną z niezaprzeczalnych zalet „The Gods We Can Touch”…
Ale też album ten był reklamowany i opisywany – przez samą artystkę, fanów i recenzentów – przez pryzmat inspiracji starożytną Grecją i jej mitologią. Właśnie ten aspekt długo umykał mojemu zrozumieniu. Nie owijając w bawełnę: uważałam go trochę za marketingowy gimmick (teraz to totalnie cofam!). To znaczy, widziałam, że część albumu ewidentnie miała w sobie takie inspiracje: na przykład utwór Artemis, który ewidentnie nie odpowiada o podboju kosmosu 🙂 W niektórych przypadkach te inspiracje były mniej dosłowne, ale można się ich było dość łatwo domyślić: okej, piosenka o miłości, „Exist for Love”, faktycznie pasuje do bogini Afrodyty, a „Blood in the Wine” może kojarzyć się z Dionizosem. Czemu nie. Ale żeby każdy utwór miał przypisane sobie jedno bóstwo? I o co chodziło z tym tekstem na jej koncercie, gdy mówiła o stawaniu się bogami? Dokładnie teraz nie przytoczę, ale mniej więcej coś w tym klimacie mówiła w warszawskiej Progresji, między piosenkami.
No przyznam szczerze, jakoś nie kupowałam tej otoczki. Dopiero książka Otto pokazała mi, jak właściwie ten grecki wpływ może na płycie Aurory działać. Podsunęła też potencjalne wyjaśnienie tego tajemniczego stawania się bogami, czy też dotykania bogów, tak nawiązując do tytułu albumu.
Po tym slalomie wyjaśnień i stawiania kontekstów mogę wreszcie wrócić do „Bogów Grecji”. Z rozdziału „Bóg i człowiek” zapamiętałam dwie tezy, które Otto udowadniał posiłkując się przykładami z „Iliady” i „Odysei”. Nie wiem, czy uda mi się przekazać je dalej, bo są na tyle… kontr-intuicyjne w stosunku do ducha religijnego chrześcijaństwa, w którym zostałam wychowana, że musiałam z nimi spędzić w swojej głowie sporo czasu, żeby je dobrze zrozumieć. A nadal nie jestem pewna, czy na 100% to „łapię”. Ale spróbujmy.
Teza numer jeden: bóstwa starożytnej Grecji nie działały w sposób nadprzyrodzony. Według Otto jedną z właściwości religii chrześcijańskiej i pokrewnych jest to, że myślimy o Bogu w sposób nadprzyrodzony. Bóg, Jezus i aniołowie czynili cuda: palili miasta, rozstępowali morze, zmieniali wodę w wino, ożywiali zmarłych i tak dalej. To są działania nadnaturalne, takie, które łamią prawa fizyki, chemii i wszystkiego, co obserwujemy. W starożytnej Grecji miano boski wpływ rozumieć inaczej: nie jako złamanie praw natury tylko jako coś, co jest jej częścią, ale równocześnie wywiera na człowieka niezaprzeczalny wpływ.
Nie pytajcie mnie, jak to ma się do wszystkich historii o zmianie nimfy w drzewo laurowe, złotych deszczach i tak dalej, bo nie wiem. Na razie podejrzewam, że tego rodzaju mity Otto przypisywał do ery archaicznej, czy tez „pierwotnych” wierzeń greckich, bardziej związanych z bóstwami chtonicznymi. Choć pisał o nich, że „stare bóstwo jest nie tylko związane z wiarą w czcigodną świętość porządku Natury, lecz w istocie stanowi jedność z ową czcigodną świętością” (s. 30[3]), zwracał tez uwagę, że w tym okresie mity miały charakter bardziej nadnaturalny, bo samą Naturę rozumiano wtedy bardziej „nadnaturalnie” – jako coś, co rządzi się nieprzeniknionymi i nieubłaganymi prawami. Chyba. Tak to rozumiem na razie 😉
W każdym razie w epoce klasycznej, czy też homeryckiej, bóstwa miały nabrać innego charakteru, co wiązało się ze zmianą sposobu ich działania. Jak pisał Otto, „nowa [homerycka] boskość nie jest mocą, która porusza świat od zewnątrz, ona jest umiejscowiona w jego wnętrzu. […] Mimo to nie jest ona czymś w rodzaju wszechogarniającej duszy świata, tajemniczej podstawy życia wszystkich istot ziemskich, lecz zawsze wielkością o szczególnym charakterze; przy czym ów szczególny charakter jest zawsze sygnaturą świata samego w sobie kompletnego i pełnego”. (s. 176 [3]). Idąc przykładami homeryckimi: gdy Atena chciała pomóc swoim ulubieńcom na polu bitwy Achajów i Trojan, nie robiła tego podpalając trawę pod nogami Trojan, czy też objawiając się w pełni swojej chwały. Najczęściej przybierała postać człowieka: przyjaciela, towarzysza broni, życzliwego nieznajomego, i w tej postaci podsuwała dobre rady. Albo po prostu „napełniała członki siłą” lub też szeptała pomysł bezpośrednio Odyseuszowi, który słyszał go jako własną myśl[4]. W zasadzie można by uznać, że… nie nastąpiła żadna nadnaturalna pomoc. Rozmowy między ludźmi, dobre rady, odruchy życzliwości, przypływ adrenaliny czy też genialny błysk inspiracji – to wszystko mieści się w granicach ego, co znamy i rozumiemy, nawet naukowo. A jednak! Właśnie takie drobiazgi, niosące pomoc właśnie wtedy, gdy była ona potrzebna, miały być uznawane za olimpijską pomoc. Analogicznie, jeśli coś szło wybitnie na opak to był z kolei znak na to, że bogowie z jakiegoś powodu nie sprzyjają danej osobie – taki między innymi los spotkał Hektora.
Wracając do świata muzycznego, taki sposób rozumienia inspiracji faktycznie dobrze pasuje do tego konceptu, zgodnie z którym każda piosenka przynależy do innego bóstwa, nawet jeśli nie nawiązuje bezpośrednio do jego mitologii. Być może faktycznie za każdym z nich kryje się inna myśl, którą można by opisać jako podszept boga lub bogini o konkretnym zabarwieniu i osobowości – podobnie do tego, jak Otto opisywał „wielkość o szczególnym charakterze”. Z jednej strony pewnie to jest trochę nadinterpretacja, a z drugiej: takie wyjaśnienie tej starożytnej strony albumu wydaje mi się bardziej eleganckie i przemawia do mnie bardziej niż próby doszukiwania się na siłę odwołań do mitów w każdym utworze. Po prostu to wydaje mi się taką ładną myślą: że piękno, które tworzą artyści i muzycy pochodzi zarówno od nich samych jako ludzi, jak i trochę „spoza” nich samych. Może te dwie rzeczy nie muszą stać ze sobą w sprzeczności.
Druga teza odnośnie relacji bóstwo-człowiek odnosi się bardziej do samej natury obu stron, fundamentalnych różnic, które ich dzielą… Ale też tego, jak człowiek powinien podchodzić do olimpijskiej łaskawości? Ciężko to streścić w jednym zdaniu, hah. Otto o tym pisał tak:
„W niebiańskiej sferze bytu boskie kształty stają naprzeciw siebie doskonale czyste i wzniosłe. Tam niedotykalna i surowa Artemida może z chłodnym dystansem przyglądać się czułej i zmysłowej Afrodycie. Tymczasem człowiekowi grozi olbrzymie niebezpieczeństwo, jeśli tylko uzna się za kogoś wyjątkowego, kto stoi samotnie na najwyższym ze szczytów i pragnie być tak samo samodzielny i do niczego niezobowiązany, jak to jest możliwe tylko w przypadku bogów. Ci nigdy tego od niego nie wymagają; przeciwnie, chcą, żeby człowiek znał swoje ograniczenia i zadowalał się istnieniem w sferze urządzonej na jego własną, ludzką miarę, w której wszystkie bóstwa współdziałają ze sobą i żadnego z nich nie wolno obrażać ani lekceważyć”. (s. 255)
I jeszcze jeden fragment:
„Człowiek jest pełną sprzeczności istotą, mającą udział w wielu formach bytu. […] Człowiek jest wszystkim i zarazem niczym, całkowicie – w sensie pozytywnym, a nie wykluczającym – z całą samowystarczającą pełnią i obfitością żywego kształtu. Każda jedyność i pojedynczość staje się dla niego problemem i zubożeniem życia. Tylko nieustanna zmiana daje mu wolność i siłę. Dlatego absurdem byłaby myśl o wyniesieniu człowieka do strefy boskości – tego, co tymczasowe, do tego, co nieprzemijające, tego, co pełne sprzeczności, do tego, co pozbawione sprzeczności. Tylko na jakiś czas istota człowieka może zostać wciągnięta całkowicie w czarowną sferę pojedynczego bytu, a wtedy dotyka tego, co doskonałe, styka się z boskością”. (s. 256)
Zdarzyło wam się kiedyś doświadczyć takich momentów doskonałości, zetknięcia z boskością? Po co zresztą pytam, w jakiejś formie na pewno tak, choć prawdopodobnie nie nazywaliście tego zetknięciem z boskością. Może zawężę to pytanie: czy zdarzyło wam się ich doświadczyć w muzyce? Ja pamiętam parę(naście) (-dziesiąt) takich momentów. Nie mówię tego w sensie religijnym, bardziej… estetyczno-emocjonalnym? Czysty zachwyt, wszechogarniające uczucie wow. Transcendencja. Cóż, po to właśnie się tworzy i doświadcza sztuki, przynajmniej moim skromnym zdaniem.
Gdybyśmy przyjęli proponowane przez pana Otto rozumienie tych chwil, jako zetknięcie się z boskim ideałem[5], moglibyśmy teraz zasmucić się, że ta doskonałość nie jest nam dana na zawsze. Może jednak to jest właśnie zaletą bycia człowiekiem? Dzięki naszej zmienności możemy doświadczyć boskości na wiele różnych sposobów: poprzez miłość romantyczną, jak Afrodyta, poprzez ekstatyczny kontakt z naturą (hej, Artemido), doświadczenia psychodeliczne (hej, Dionizosie), albo zupełnie z drugiej strony: podziwiając logikę i racjonalność natury (tutaj się kłania ottowski Apollo) czy też poszukując wiedzy w ciemnościach (Hermes).
To zaś prowadzi mnie do takiej myśli: może utwory składające się na „The Gods We Can Touch” nie tylko wywodzą się z „boskich” inspiracji, ale mogą też prowadzić słuchaczy do kontaktu z doskonałością, w takim właśnie klasyczno-greckim rozumieniu? Nie jestem pewna, czy Aurora faktycznie założyła coś takiego, ale to by pasowało. Każda piosenka jako katalizator kontaktu z nieco innym aspektem tego, co jest w nas najczystsze i najdoskonalsze, tak piękne, że aż trzeba to uznać za „boskie”… Uważam, że to ładna myśl. Bardzo idealistyczna. Ale hej, na ile ją znam, norweska artystka nigdy nie uciekała od idealizmu, od śpiewania o tym, co uważa w ludziach za dobre, piękne i warte pielęgnowania. I dobrze, taka sztuka też jest potrzebna.
Teraz można rozważać, na ile Aurorze te spotkania z bogami wyszły, ale… Ech, czy to ma sens? To już jest kwestia indywidualnych gustów i potrzeb. Osobiście powiem, że nie wszystkie utwory przekonują mnie w takim samym stopniu, ale owszem – jest parę takich perełek, które wprawiają mnie w czysty zachwyt, och ach, hasztag „vibing with gods” ^_^ Przepraszam za to chowanie się za ironią, więcej nie będę. Dla ciekawych mogę podać listę piosenek, które faktycznie wzbudzają we mnie takie odczucia obcowania z jakimś absolutem. Tylko zaznaczam, to jest lista osobista!
- Blood in the Wine, piosenka dedykowana Dionizosowi. Absolutny bangier do tańczenia w dystopii.
- Heathens, utwór poświęcony Persefonie w aspekcie królowej potępionych (niewiele wiem na ten temat, muszę poczytać więcej). Cudowny hymn do pogaństwa i środkowy palec w stronę wszystkich instytucji opresji. Zaczyna się delikatnie i wróżkowo, stopniowo podkręca napięcie, a na końcu wybucha takim cudownym dzikim rytmem ❤
- The Forbidden Fruits of Eden, dedykowane Gai. Czterdzieści sekund absolutnie niebiańskich harmonii wokalnych. Chętnie bym usłyszała dłuższą wersję – może na początek 10 godzin? 😉
- Exhale Inhale. Znowu główną rolę odgrywa przeplatający się w wielu liniach wokal, ale tym razem bardziej wywołuje ciarki niż uniesienia. Biorąc pod uwagę, że temu utworowi patronuje Tanatos, taka reakcja jest chyba odpowiednia.
- A Little Place Called The Moon, piosenka brzmiąca jak z innej epoki i z innej rzeczywistości. Wbrew temu, czego się spodziewałam, nie jest poświęcona Selene, tylko tytanowi Astrajosowi, który sprawował piecze nad ciałami niebieskimi, był bogiem światła gwiezdnego i astrologii. W sumie pasuje to do tego poczucia innej rzeczywistości i do słów o locie na księżyc… Nie wiem, jak wy się na to zapatrujecie, ale mnie ta kombinacja intryguje.
Jeśli kiedyś będę miała okazję porozmawiać z Aurorą – aha, jasne, na pewno – to chyba ją zapytam, czy czytała „Bogów Grecji”. Jeśli nie, to jest naprawdę niesamowity przypadek i pokaz synchroniczności, przynajmniej dla mnie. To aż niesamowite, jak dzieło o mitologii sprzed prawie stu lat może tłumaczyć współczesną muzykę… I na odwrót, bo przyznam, że dopiero wyjaśnienie samej sobie niektórych akapitów na przykładzie Aurory pomogło mi je ogarnąć na poziomie wyższym niż „wiem, co znaczy każde słowo z osobna, ale razem to już nie” 🙂
Dodam też, że teraz bardzo się cieszę, że nie napisałam recenzji tej płyty w styczniu lub w lutym. Myślę, że przez własną niewiedzę oceniłabym ją wtedy trochę niesprawiedliwie. Nie żebym teraz wiedziała i rozumiała WIELE więcej – ale przynajmniej widzę ścieżki, których wcześniej nawet nie przeczuwałam. Dla mnie osobiście to już spory zysk!
_________________
[1] To znaczy, to nie był tak o końca przypadkowy kaprys. W grupie WEIRD padł pomysł – okej, ja rzuciłam ten pomysł – żeby może zorganizować semestr skupiony na przetworzeniach mitologii greckiej w popkulturze. Nie wiem, czy to zrealizujemy już w nowym semestrze, ale i tak uznałam, że warto się na tę ewentualność przygotować 😀
[2] W kolejce czekają: „Dionizos” tego samego pana, Károly Kerényi, a potem R.G. Wasson, A. Hofmann , C.A.P. Ruck „Droga do Eleusis”. Jeśli ktoś ma inne dobre polecajki w temacie, będę super wdzięczna!
[3] Ten cytat nie pochodzi z rozdziału „Bóg i człowiek”, ale przygotowuje grunt pod tezy, na których Otto się w nim skupia.
[4] Ale równocześnie rozpoznawał tę myśl jako pochodzącą od Ateny, bo była zbyt genialna, żeby zwykły człowiek mógł na nią wpaść 🙂
[5] Ding ding ding! Myślę, że podobieństwo tych „doskonałych form” Otto do platońskich idei wcale nie jest przypadkowe. Zresztą pisarz właśnie nazywał takie rozumienie ideału jako wybitnie greckie. Trochę to zalatuje esencjonalizmem, jak każde szukanie „istoty” danej kultury czy narodowości, a z drugiej strony hm… czasami można w ich trakcie wykopać coś ciekawego.