LET’S TALK ABOUT DEPECHE MODE

Od razu zaznaczę, żeby nie było niedomówień: tak, do Depeche Mode wróciłam ze względu na wieść o śmierci Andy’ego Fletchera (współzałożyciel zespołu, basista i klawiszowiec). Smutna to wieść, bo po pierwsze zawsze szkoda ludzi, jak umierają… Oby się odnalazł za drugą stroną zasłony, cokolwiek tam jest… Po drugie, Fletcher był w wieku moich rodziców, więc do tego dochodzi taki osobisty dreszczyk memento mori. A po trzecie, wielu fanów przypuszcza, że to może oznaczać koniec Depeche Mode jako zespołu, jako że to właśnie Andy’emu najbardziej zależało na kontynuowaniu tego kultowego projektu. I niby dawno, dawno DM nie słuchałam, ale jednak na myśl, że być może już nigdy nic nowego nie wypuszczą, robi mi się przykro.

Piszę tutaj o powrocie, bo choć na wiele lat wyrzuciłam to z pamięci – z przyczyn niezwiązanych z samym zespołem – to w okolicach liceum/początku studiów zaliczyłam mocną fazę na Depeche Mode. Nie najmocniejszą, bo nie poszłam nigdy na ich koncert, ale na tyle mocną, by chodzić ze starym discmanem na spacery i przeżywać Sounds of the Universe, czyli wtedy najnowszy krążek zespołu. Miałam też na komputerze ściągniętą dyskografię DM (obok The Cure, NIN, Type O Negative… to był ten moment, gdy wyłaziłam z fazy nu-metalowej i się zabrałam za mroczne „klasyki”). Chyba nigdy nie przesłuchałam całej, bo te popowe-radosne-ejtisowe początki zespołu absolutnie mnie wtedy przerażały Wszystko poniżej Violatora (1990) było dla mnie niezjadliwe i nie, to nie ma większego sensu, ale byłam w liceum, okej? Plus istnieje szansa, że podłapałam ten pogląd od taty, lol. Ale słuchałam ich dużo, więcej niż jeszcze do niedawna pamiętałam.

Pod wpływem wiadomości wiadomej poczułam, że w sumie bym sobie posłuchała Depeche Mode. Znany mechanizm, prawda? Wielu ludzi tak ma po śmierci ulubionych wykonawców, nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem. W każdym razie, poszłam za tym poczuciem i o rany. Nie dość, że muzyka odblokowała mi trochę wspomnień, to jeszcze… Ile w tej muzyce jest materiału do rozkmin! I jak ten pociąg w mózgu ruszył to nie może się zatrzymać. Co chwilę mi się teraz przypominają różne melodie i fragmenty tekstów, najchętniej bym siedziała teraz non stop w wywiadach i materiałach archiwalnych. Trochę nie bardzo mam na to w tej chwili możliwości, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi zapisać trochę wrażeń tak na świeżo. Trochę jako notatki na przyszłość, trochę jako hołd dla – nie ma co ukrywać – kultowego zespołu.

***

🌹 Jak kiedyś bałam się ejtisowego popu jak ognia, tak teraz najwcześniejsza faza Depeche Mode, czyli „radosne ejtisy” wydaje mi się bardzo urocza. Ale to nie jest muzyka, której bym była w stanie długo słuchać i nie dziwię się, że niektórzy ludzie w wieku mniej więcej moich rodziców mieli potem do zespołu lekki uraz. Mój tata na przykład nie znosił DM na początku kariery, dopiero po ładnych parunastu latach przyznał, że jest spoko. Choć raczej było to związane z tym, że gdzieś w okolicach Black Celebration muzyka zespołu zaczęła się zmieniać, a nie z tym, że tata zmienił zdanie na temat ejtisowego popu. Przypuszczam, że dla niego, bez patyny „wow, jak to było dawno temu, ta muzyka jest starsza ode mnie” brzmi to mniej więcej tak, jak dla mnie przeciętna ramówka Radia Zet.

🌹 Black Celebration ukazała się w 1986 roku. Jak teraz słucham tej płyty, to poza oczywistą, mroczną estetyką tekstów w uszy rzuca mi się głównie takie specyficzne brzmienie klawiszy… A może syntezatorów? Ale wydaje mi się, że to kwestia klawiszy raczej. Takie, jakby ktoś chciał naśladować „tradycyjne chińskie” (w dużym uproszczeniu) brzmienie, ale wychodzi ono nieco sztucznie i elektronicznie. Akurat ta elektroniczna sztuczność nie jest niczym dziwnym, klawisze z tej epoki miewały takie lekkie przestery, ale chodzi mi o ten orientalny tembr. Sporo zespołów w tej epoce używało w ogóle podobnych brzmień, takich niby dalekowschodnich, ale nie do końca. Czy to kwestia mody, tak jak u hipisów była moda na brzmienia z Indii? Czy też to kwestia hardware’u? Nie wiem, ale jak raz usłyszałam ten wzór, to nie mogę go odsłyszeć.

🌹 Koniec dygresji, wracamy do Depeche Mode, ekhm. Na Black Celebration i Music For The Masses (1987) to się dopiero zaczynało, ale od Violatora w muzyce grupy pojawiła się bardzo specyficzna jakoś, która zawsze ale to zawsze mi się z Depeszami kojarzy. Taka specyficzna… słodycz? Rany, nie wiem, jak to inaczej nazwać. To po części kwestia aranży, które z biegiem lat stawały się coraz bogatsze, pełne ozdobników, i często nieoczywistych mikro-rozwiązań kompozycyjnych. Ale nie tylko. Coś takiego słodkiego jest też w produkcji, w samym brzmieniu, nie wiem. Nie, nie chodzi tylko o głos Gahana 😀 Choć to na pewno ważny składnik. W każdym razie, to jest stały składnik DM od lat 90., i nieważne, czy zespół przeżywał fazę industrialną, czy robi ballady, czy czasem zasunie piosenką z Elvisowym zadziorem, ta słodycz zawsze tam jest.

🌹 Już w tych wczesnych płytach można zauważyć charakterystyczne motywy liryczne zespołu. Mam taką teorię, że każdy dobry zespół i projekt muzyczny prędzej czy później wykształca swój własny zbiór motywów, tematów, a czasem nawet konkretnych słów, które potem powracają w piosenkach jak echa. Może to się wydawać nudne, ale moim zdaniem jest dokładnie na odwrót. Z jednej strony to wytwarza takie fajne poczucie spójności. Z drugiej można obserwować, jak artystom zmienia się podejście do danych spraw. A z jeszcze z innej: to po prostu dobra zabawa, wyłapywanie tych rzeczy.

Jeśli chodzi o Depeche Mode, to w co najmniej kilku wczesnych utworach wyłapałam takie podejście „ech, ci ludzie, zawsze tacy sami”. Z taką nutką zrozumienia, ale też kolektywnego poczucia, że jednak nasz gatunek nie jest najlepszą wersją samego siebie. Oczywiście najbardziej znaną piosenką z tego nurtu jest „People Are People” z albumu Some Great Reward (które idzie w stronę poczucia głupoty gatunku), ale wychwyciłam też ten wątek w paru innych utworach z tego okresu. Wydaje mi się, że ten motyw akurat ewoluował razem z zespołem: na tych najbardziej kultowych płytach przybrał formę „poćwicz empatię, druga osobo” („pozwól, że pokażę ci, jak patrzę na świat/let me show you the world in my eyes”, czy też „postaw się na moim miejscu/try walking in my shoes”). A na ostatnim albumie, Spirit, stał się już super wprost polityczny. Ten refren „no gdzie ta rewolucja, do dzieła ludzie, bo jestem zawiedziony”… Czy da się zrobić bardziej bezpośredni tekst? Może, ale chyba nie jest łatwo. Mam wrażenie, że to są wszystko wariacje jednej postawy na świat, oczywiście dorastające z muzykami, ale wywodzące się z jednego źródła. Może się mylę, ale… Zdecydowanie widzę pole do takiej interpretacji.

🌹 Ale tak jeszcze wracając do „Some Great Reward”: na tej płycie pojawiło się też „Master and Servant”… Co prowadzi mnie do pytania: nie tylko ja mam poczucie, że spora część dyskografii Depeche Mode jest o seksie, prawda? I to jeszcze często z takim mocnym posmakiem BDSM… 👀

Robię tutaj takie oczy, bo ten aspekt jakoś mi mocno przeleciał nad głową w czasie mojej licealnej fazy i jak teraz wróciłam do Depeche Mode to mam takie „…coś przegapiłam”. A teraz serio, co trzeci-czwarta piosenka to wydaje się mieć PODTEKSTY, a ja nie jestem osobą, która szuka tego typu wątków w czymkolwiek. Aż głupio wyliczać wszystkie piosenki, które wywołują to skojarzenie, bo to byłaby długa lista. No ale „One Caress” chociażby, „A Question of Lust”, z bardziej niejednoznacznych „Sweetest Perfection”. A czasem to nawet nie są podteksty, tylko dosłownie tekst. Skacząc do płyty najlepiej przeze mnie znanej – tak wyszło, no – jest chociażby takie „In Chains”, które absolutnie jest hymnem miłosnym. Z perspektywy mocno uległej.

Powiedziałabym, że to odkrycie zepsuło mi dzieciństwo… Ale prawdę mówiąc to nie 😀 Zastanawiam się tylko, gdzie ja miałam uszy, że wtedy nie zwróciłam na to uwagi.

🌹 Chociaż może ten erotyzm nie jest to tylko kwestia tekstów. Trafiłam na przezabawny fragment wywiadu, w którym Dave Gahan, Martin Gore i Alan Wilder dyskutują nad „Master and Servant”…

(Martin – autor piosenki i tekstu) “…I’ve explained this a million times… it’s about domination, all kinds of domination.”
(Dave) “Yeah, but on the records it’s sexual, isn’t it?”
(Alan) “No it’s not, it’s not just about sex. Martin?”
(Dave) “On the record it is, I think that’s pretty obvious from the lyric.”
(Martin) “Alright then.”

…Z którego wynika, że jak Gahan uznaje piosenkę za seksualną, to właśnie tak ją wykona, a potem reszta zespołu już nie ma wyjścia i musi mu przyznać rację. No bo tak, na płycie brzmi jak piosenka o seksie, Dave, sam ją tak zaśpiewałeś 😀 Swoją drogą to dobry przykład na to, że aranż i wykonanie w muzyce są tak samo ważne jak zamysł. Ale też w drugą stronę: ten fragment pokazuje, że motywy polityczne w Depeche Mode nie są jakimś wypadkiem przy pracy ani zmianą na gorsze. W recenzjach Spirit pojawiały się takie zarzuty, że o nie, teraz zespół jest POLITYCZNY, jak tak można… Panowie recenzenci chyba nie uważali za bardzo przy researchu.

***

Tyle ode mnie. Nawet nie wiedziałam, jak mocno mi Depeche Mode uruchomiło głowę, dopóki nie siadłam do spisywania. Cóż, dla mnie to zdecydowana zaleta zespołu. Szkoda, że w pewnym sensie odkryłam ją tak późno i w takich okolicznościach. Ech.

Jeśli „na sali” są jacyś depeszowcy (nie wiem, jak stworzyć od tego słowa inny rodzaj), to nie wiem. Możemy posmucić się razem, jeśli chcecie. Naprawdę mi zależy, żeby ten post nie był takim jednostronnym postem „ja piszę-wy czytacie”. Jestem ciekawa waszych wspomnień związanych z DM, czy też opinii na temat ich muzyki, poszczególnych płyt, piosenek, co tylko wam przyjdzie do głowy. Możemy się nawet o coś pokłócić, jak ktoś lubi 🙂

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s