SUBIEKTYWNE MUZYCZNE PODSUMOWANIE KWIETNIA 2/4
W przeciwieństwie do DISCO 4 :: PART 2, na które wyczekiwałam niecierpliwie parę miesięcy, Darkher (Jayn Maiven) pojawiła się w moim życiu niespodziewanie. Ktoś po prostu wspomniał, że mi się powinno spodobać, nie pamiętam, kto ani czemu… Ale zapamiętałam nazwę i pewnego deszczowego, kwietniowego dnia (dużo takich wtedy było) naszedł mnie kaprys, by ten album sprawdzić. Na Spotify przywitała mnie świeża premiera, z tego samego miesiąca: album zatytułowany „The Buried Storm”…
Dawno nie widziałam tytułu, który tak dobrze oddawałby zawartość płyty. Coś w tej muzyce jest z burzy, chociaż nie myślę tu o takiej klasycznej burzy, w której wszystko się rozpada i jest jeden wielki chaos… Raczej myślę tu o chwilach tuż przed eksplozją żywiołów, taką elektryczność w powietrzu. Chyba jest to zasługą sekcji smyczkowej, która zdecydowanie wzbogaca warstwę melodyczną, zwłaszcza w pierwszej połowie albumu. Oczywiście, nie zabrakło na niej klasycznego metalowego zestawu gitara-bas-perkusja, ale z początku płyty zapamiętałam głównie rozedrganą wiolonczelę, dramatyczne skrzypce i unoszącą się gdzieś w tle melancholię gitary akustycznej. Wszystko to jest spowolnione, przeciągnięte, każdy dźwięk zapada w pamięć i eskaluje napięcie. W drugiej części „The Buried Storm” następuje jakaś nieuchwytna zmiana frontu (atmosferycznego… ok, przepraszam) i z mrocznego folku Darkher przechodzi bardziej w klimaty progresywnego doom metalu. Może nie przynosi to rozładowania napięcia, ale wprowadza pewne uspokojenie… Choć to może być wrażenie subiektywne, bo po prostu dla mnie gitarowa muzyka to strefa komfortu. Z drugiej strony, nie jest tak, że niepokój z pierwszej połowy zupełnie znika, po prostu przybiera bardziej znajomą formę.
Płyta nie brzmiałaby nawet w połowie tak dobrze bez najważniejszego instrumentu: wokalu Maiven. Piszę o nim jak o instrumencie, bo tak właśnie wybrzmiewa. Miesza się swobodnie z muzyką, czasem rozbrzmiewa bardziej w tle – zwłaszcza eteryczne wokalizy z wyższego spektrum skali – a czasem na pierwszym planie. Niższe rejestry Darkher, które można usłyszeć m.in. w utworze Immortals, kojarzą mi się mocno z pierwszymi płytami Antimatter. W tych momentach odbieram jej śpiew jako coś bardzo znajomego i nostalgicznego… ale niekoniecznie w kojący sposób, bo Antimatter na początku swojej kariery było creepy as f_ck.
Nie piszę tu za wiele o słowach, ponieważ (inaczej niż to zwykle bywa w muzyce) teksty utworów z „The Buried Storm” są najtrudniejsze do interpretacji. Przede wszystkim, jak na piosenki, są bardzo… minimalistyczne. Prawdę mówiąc nazwałabym je raczej wierszami, rozciągniętymi do rozmiarów piosenek poprzez wolny i rozciągnięty, doomowy wokal. Nie piszę tego z zamiarem krytyki, wręcz przeciwnie: uważam, że spokojnie można by teksty z „The Buried Storm” włączyć do jakiejś poetyckiej antologii i też by zachwycały, nawet bez muzyki. Po prostu taka formuła jest trudniejsza do analizy niż teksty zanurzone w aktualnych sprawach.
Ale dobra, czemu by nie próbować subiektywnej mini-interpretacji. Niewątpliwie punktem wyjścia jest tu sfera mitologiczno-folklorystyczna. Większość tekstów z płyty krąży wokół dwóch tematów: istoty nadprzyrodzone i emocje poetki z nimi związane. Syreny, antyczny król (Artur może?), diabeł, znowu syreny… Istoty, które zwykle kryją się w opowieściach, wychodzą na spotkanie z człowiekiem i cóż, nikt z takiego spotkania nie wraca nigdy nieodmienionym. O ile w ogóle się z niego wraca, a to wcale nie jest oczywiste. Już William Butler Yeats o tym pisał w dramacie „The Land of The Heart’s Desire”:
“Faeries, come take me out of this dull world,
For I would ride with you upon the wind,
Run on the top of the dishevelled tide
And dance upon the mountains like a flame.”
„The Buried Storm” rozgrywa się w innej scenerii: na dzikiej plaży zamiast wśród wzgórz i pól, ale… Ogólne wrażenie mam dość podobne. Kolejne teksty zdają się rysować portret psychologiczny kogoś, kto bardzo chce przeżyć coś spoza domeny materialnej rzeczywistości i szuka wejścia do świata mitów. Utwory „Lowly Weep” i „Love’s Sudden Death” sugerują, że przyczyną tych poszukiwań może być jakaś tragedia osobista albo zawód miłosny. „Unbound” opisuje poczucie derealizacji, jakie ogarnia bohaterkę albumu, a „Where the Devil Waits” brzmi dla mnie jak lęk przed nadnaturalnymi zjawiskami… Ale to jest taki lęk pomieszany z podświadomą tęsknotą, przynajmniej w moim odczuciu. I ta tęsknota chyba w końcu zostaje zaspokojona. W „Immortals” Darkher śpiewa o „czasach zachwytu, zanim snuto opowieści”, by potem w refrenie określić swoją bohaterkę/alter ego jako część morskiego świata mitów i baśni:
I dive in the waves / They’ve risen above me
Capsized in the seas / Immortal are we
Ostatni utwór wydaje się wręcz wprost nawiązywać do motywu ucieczki w świat wróżek… Albo mnie wiodą skojarzenia na manowce, ale poniższy fragment jak dla mnie aż krzyczy nawiązaniem do mitów arturiańskich.
Fear not the endless rain / My rivers run to you
We’ll flow into the seas / My king
Oczywiście, istnieje szansa, że ta interpretacja jest totalnie przestrzelona i wynika wyłącznie z moich upodobań. Nie będę ukrywać: ten typ opowieści, o ucieczce/porwaniu do krain spoza materialnej rzeczywistości zawsze na mnie mocno działa. Z jednej strony, niejednokrotnie już wspominałam, że eskapizm rzadko kiedy jest dobrym rozwiązaniem problemów „prawdziwego życia”, z drugiej… Może właśnie dlatego historie o ludziach, którzy rzucają to wszystko w diabły – czasem dosłownie – wydają mi się na swój mroczny sposób atrakcyjne, bo odbieram to jako taki zakazany owoc. No cóż, każdy ma swoje słabości i upodobania, prawda?
Co mi przypomina, że powinnam podziękować osobie, która poleciła mi przesłuchanie Darkher. Gdybym tylko pamiętała, kto to był, achhh, aż mi głupio. W każdym razie, jeśli to czytasz, droga osobo: nie wiem, czy ty mnie tak dobrze znasz, czy po prostu mam łatwy do zmapowania gust, ale dziękuję ci bardzo. „The Buried Storm” umiliło mi już niejeden spacer i niejedno deszczowe popołudnie.