Parę dni temu na Netflixie ukazał się drugi sezon Wiedźmina i… w zasadzie nie wzbudził jeszcze wielu reakcji, przynajmniej w moich zwyczajowych kręgach internetu. Może dlatego, że piątek była premiera Spider-Mana – odniosłam wrażenie, że tak Pajęczak wygrał walkę o atencję publiczności, przynajmniej na razie. Ale w reakcjach, które trafiły do mnie – a także w tych, które potem sama wyszukałam na tumblrze – wyraźnie dało się wyczuć pewien dysonans. Można go podsumować jakoś tak: „wszystko fajnie, ale miałam oglądać Wiedźmina a nie fanfik”.[1]
Przy czym wszyscy ludzie zaangażowani w popkulturę wiedzą, że adaptacje nie zawsze są wierne, więc nie chodzi tutaj o jakieś oburzenie purystów i wielbicieli_ek oryginału. Ale gdy się pomyśli o wszystkich szumnych zapowiedziach Lauren Hissrich, showrunnerki serialu, o tym, jak to NA PEWNO dochowa wierności książkom, jak wyszukuje w nich wskazówek o nieopowiedzianych wydarzeniach i tak dalej… I dorzuci się do tego medialną personę[2] Henry’ego Cavilla jako TEGO FANA NUMER JEDEN, KTÓRY PILNUJE ZGODNOŚCI KANONICZNEJ I CYTUJE KREW ELFÓW NA PLANIE… No to cóż, można zaryzykować stwierdzenie, że coś chyba nie wyszło 🙂
Dla przejrzystości: jako fanka Wiedźmina od 10 roku życia – matko, coś ty mi zrobiła – mam bardzo wyrobioną wizję sagi Sapkowskiego. Ale równocześnie naprawdę chciałam się cieszyć serialem NF, bez żadnych idiotyzmów typu „poprawność polityczna psuje polskość” (aliteracja alert). Mało tego, uważam, że pierwszy sezon był naprawdę dobrze przemyślany jako koncept, aczkolwiek wykonanie trochę zawiodło. Gdy więc już przestałam kląć na niektóre decyzje ekipy scenariuszowej sezonu 2, zaczęłam się zastanawiać – co właściwie się aż tak zmieniło? I chyba już wiem? A przynajmniej mam jakieś robocze wyjaśnienie.

Niejednoznaczne granice między dobrem i złem stanowią ważny motyw wiedźmińskiej opowieści. To chyba nie jest rewolucyjne stwierdzenie, już opowiadanie o Renfri (i pierwszy odcinek pierwszego sezonu serialu) wali publiczność po głowie tym morałem. Geralt ma tendencje do widzenia świata w czerni i bieli… a przynajmniej bardzo by chciał… i wybiera pogardliwą neutralność, odmawiając maczania palców w tym, co uważa za zło. Jak się okazuje, tym samym dokonuje najgorszego możliwego wyboru. Bardzo ładny, antycentryczny przekaz. Czym właściwie jest zło? Jaka szarość jest dopuszczalna? Czy neutralność nie jest największym skurwysyństwem? To są pytania, które wracają w sadze Sapkowskiego aż do samego końca. Mam jednak wrażenie, że osoby koncepcyjne, które pracowały nad drugim sezonem, zupełnie inaczej widzą tę kwestię, niż wynikałoby to z sagi. Przynajmniej w moim odczuciu, nie mam przecież wyłączności na jej prawidłową interpretację, ale… Zaraz wyjaśnię, o co właściwie mi chodzi.
Weźmy na przykład takiego Cahira, postać, która pojawia się w wiedźmińskiej serii dość późno. Zrozumiałe, że ekipa kreatywna z NF postanowiła dodać mu więcej wątków i historii: już teraz próbują kreować go na jednego z ważnych bohaterów. Ale to, jak to robią, jest w moim odczuciu postawione na głowie. Książkowy Cahir to wręcz definicja niejednoznacznego bohatera. Nilfgaardczyk (a Nilfgaard jednak jest tą wrogą nacją w sadze), do tego chce ukraść Ciri głównym bohaterom. Ale równocześnie jest to młody, w sumie dość miły ziomek, z konfliktem tożsamościowym – jego matka pochodziła z Północy, czyli tego „naszego” fragmentu kontynentu. Ma swoje powody postępowania, niekoniecznie jakieś super godne pochwały, ale w miarę zrozumiałe. A do tego, choć pochodzi ze szlachty, tak naprawdę… nie jest aż tak ważny. Po prostu miał pecha trafić do oddziału specjalnego, któremu przypadła misja zdobycia Ciri, i od tego momentu wydarzenia poleciały swoim przedziwnym torem. I zdaje sobie z tego sprawę. Wydaje mi się, że dlatego stosunkowo łatwo go osobom czytelniczym polubić, a przynajmniej zaakceptować. Ziomek miał pecha i zjebało mu się życie. Relatable.



Co się dzieje z tą postacią w serialu Netflixa? Cóż, według mnie ekipa Witchera szykuje mu Wielką Przemianę, by pokazać, że w każdej osobie kryją się niejednoznaczności i nie ma tak, że życie nie zweryfikuje. W teorii to wydaje się zgodne z książkową kreacją. Ale pokazanie takiej Wielkiej Przemiany wymaga wielkich kontrastów, więc Cahir zaczyna jako fanatyk cesarstwa Nilfgaardu i do tego jedna z ważniejszych osób w dowództwie armii pod Cintrą. Okej, można tak zinterpretować jego misję złapania Ciri i uznać, że wszyscy o niej wiedzieli i ją respektowali… Ale czy na pewno to jest najlepsza droga? Zwłaszcza, że konsekwencje takiej kreacji są dość poważne: po pierwsze po dwóch sezonach Cahir jest super antypatyczną mendą i nie wiem, jak osoby twórcze chcą to potem odkręcić, a po drugie: wynika z tego wiele różnych niuansów, które się kumulują i bardzo odsuwają wizję relatable ziomka, który po prostu urodził się po drugiej stronie Jarugi, a do tego miał pecha.
Może wersja z pechem jest za mało dramatyczna i telewizyjna. (Ale wątpię).
Kolejny przykład: Yennefer. W swojej recenzji Zwierz Popkulturalny określiła Yen z nowych odcinków jako kogoś, kto „gra do własnej bramki”, co jest bardziej zgodne z jej interpretacją książek Sapkowskiego. I faktycznie, serial tak właśnie portretuje tę postać. Ale jak to robi… Ze wszystkich możliwych sposobów ekipa scenariuszowa postawiła na wprowadzenie nowego, ale powiązanego z kanonicznymi wydarzeniami z „Krwi elfów”, wątku. Dość powiedzieć, że ten wątek jest… kontrowersyjny. Osobiście, nie tylko jako fanka kruczowłosej czarodziejki (ej, to Sapkowski zaczął z tymi określeniami, nie patrzcie się tak na mnie), a co ważniejsze, fanka jej relacji z Ciri, dosłownie uroniłam łzę wściekłości po piątym odcinku. Bo od razu zrozumiałam, że ten wątek też będzie miał swoje konsekwencje… A przynajmniej powinien je mieć. I ja serio nie wiem, jak twórcy serialu chcą teraz osiągnąć moment, w którym Ciri nazwie Yennefer mamusią i będzie jej bezgranicznie ufać. A co ważniejsze, jak chcą to zrobić tak, żeby publiczność w to uwierzyła. No, ja będę mieć z tym spore kłopoty.


Nie chodzi mi o to, że Yennefer powinna być pokazana jako szlachetny posąg bez wad. To by chyba nie wyszło zbyt podobnie do powieści. Książkowa Yen bywa bezwzględna, bywa strasznie nieznośna dla otoczenia, popełnia poważne błędy. Ale no… Nie w tym konkretnym aspekcie i nie w tym momencie. Upchnięcie tego w takiej a nie innej formie nie tylko jest zmianą w stosunku do książki: jest zmianą, która implikuje dalsze zmiany. A na dodatek mam poczucie, że jest to takie strasznie płytkie: kazać bohaterce robić coś wbrew jej moralności (bo w sezonie pierwszym widać, że dla Yennefer dzieci są pewnego rodzaju sacrum, a tu nagle… ech, bez spoilerów) po to, żeby w kilku odcinkach pokazać jej Przemianę. Przemiany i rozwój postaci są fajne, ale tutaj to odebrałam jako tani gimmick. Takie cechy można pokazać w inny sposób, nie trzeba od razu zmieniać Yen w villaina (nawet jeśli tylko na chwilę).
Mogłabym tak pisać jeszcze długo. Eskel. Vesemir. Triss… Chociaż jej wątek idzie w dobrą stronę pod względem książkowego kanonu, ale jakimś cudem znowu tak to zostało pokazane, że w sumie położyło krzyżyk na jej relacji z Ciri. ELFY, O MÓJ BORU, ELFY. Ale nie chcę rzucać ludziom spoilerami w twarz, więc na razie na tym poprzestanę. Jakby ktoś miał ochotę, to mogę się wyżyć w komentarzach 😀 Zmierzam do tego, że według mnie w 90% kontrowersyjnych zmianach w drugim sezonie można dostrzec właśnie taki wzór: potrzebę rozrysowania moralnych odcieni szarości jako połączenia Wielkiej Czerni i Wielkiej Bieli. Ktoś jest bardzo dobry, a potem się staje bardzo zły. Ktoś jest fanatykiem, by potem to odrzucić. Nawet rozumiem to założenie: maksymalizacja dramy + próba przedstawienia pewnych kluczowych cech postaci. Problem w tym, że w tym wypadku Wielka Biel i Wielka Czerń nie dają wcale efektu szarości, a przynajmniej nie w taki sposób, w jaki zapamiętałam dylematy przedstawione w książce. Dla mnie jest to mało subtelne. Ale cóż, może to ja się mylę w swojej interpretacji.
Ale już pomijając mój osobisty zawód: jestem przekonana, że wielu osobom nie przeszkadzałyby zmiany w materiale źródłowym, gdyby mieli poczucie, że „serce” opowieści zostało zachowane. Wiem, to super patetyczne określenie, a na dodatek super mało konkretne. Każdy może mieć inne wyobrażenie, czym właściwie jest serce jakiejś opowieści, prawda? Po prostu w tym wypadku widzę po sobie i po wielu innych zawiedzionych głosach (a nawet i w tych mniej zawiedzionych pojawiają się podobne nuty), że wynika to z pewnej konkretnej różnicy wizji, gdzie to serce jest. Lauren i reszta ekipy zdaje się je widzieć w nieco innym miejscu niż ja. Spróbowałam zanalizować tę różnicę. I tyle.

Żeby nie było, że tylko narzekam: HC jako Geralt jest super, możecie mnie oceniać, ale mi się podoba ta kłoda, nawet jeśli sama wyobrażam sobie wiedźmina inaczej. Podobnie z resztą obsady, naprawdę pod tym względem jestem otwarta na innowacje. Bardzo podobają mi się krajobrazy w tym sezonie, są dużo mniej… stepowe. Kostiumy Bractwa są fajne, a do tego mam wrażenie, że elfy i sporo czarodziejek mogłoby występować na obrazach prerafaelitów. Specjalistką nie jestem, ale tak mi się to kojarzy, te spacery wśród róż i WŁOSY TRISS. Trochę mnie zaskoczyła hinduska Melitele i Nenneke-mniszka, ale w sumie to fajny pomysł. Jeśli chodzi o fabułę to jestem fanką czwartego odcinka: nie ze względu na Jaskra Swift (ok, uśmiałam się, ale bez przesady), tylko ze względu na końcówkę. Rozmowa Jaskra i Yen to przecież oczywiste odniesienie do wypalenia (mrug mrug) zawodowego, a to jest temat mocno obecny w naszej rzeczywistości… Nawet się wzruszyłam, powiem wam. No i cóż, im dalej idziemy w fabułę, tym pojawia się więcej postaci i wątków, które przecież tak dobrze znam, no i cóż, za każdym razem czuję w tych momentach dużą ekscytację. Co ja poradzę, będę to oglądać dopóki będą nowe odcinki. I pewnie się będę wkurzać jeszcze nieraz…
[1]Zwierz Popkulturalny + tumblr.
[2] Nie wątpię w fanostwo Cavilla, ale jednak było to bardzo mocno podkreślane w materiałach promocyjnych sezonu 2 i sądzę, że nie bez powodu.
(w ramach ilustracji moje luźne skojarzenia wizualne)