Nieraz na blogu dawałam wyraz swojej dużej sympatii dla norweskiego zespołu Leprous. Albo nie, wróć. Słowa „duża sympatia” są jednak lekkim niedopowiedzeniem. Czas chyba przyjąć na klatę niedawne słowa znajomego i pogodzić się z myślą, że jestem ich fanboyem ^_^” A mimo to nie byłam w stanie napisać niczego o ich najnowszym albumie „Aphelion” (premiera: sierpień tego roku). Nie dlatego, że płyta mi się nie podobała…
Dygresja: przyznaję, że trochę marudziłam po premierze tej płyty. Ale to bardziej była kwestia tego, że miałam cichą nadzieję na ideał w stylu poprzedniego albumu, „Pitfalls”. A „Aphelion” tym ideałem nie był, przynajmniej dla mnie. Zdaję sobie jednak sprawę, że to wyłącznie kwestia gustu. Część rozwiązań muzycznych na najnowszym krążku nie jest w moim stylu, a zespół troszeczkę zmienił estetykę akurat na taką, która mi mniej podchodzi. Nie mam o to żalu – to by było wręcz głupie mieć żal za to, że panowie wciąż się bawią i wymyślają coś nowego. Poza tym nawet mimo tych przesunięć „Aphelion” wciąż jest świetnym albumem ze spektakularnymi piosenkami i fragmentami sto na dziesięć…
I chciałabym coś o niej napisać mądrego, ale jakoś nie umiem. Za to tuż po premierze zrobiłam o niej mema[1]. Asia, serio, co z tobą?
Paradoksalnie, wynika to chyba z tego, że za bardzo polubiłam ten zespół ostatnio. Zamiast widzieć w „Aphelionie” osobne dzieło, które można Zanalizować™, czy też coś z niego Wynieść™, bardziej myślę o tym albumie w takich fanowskich kategoriach. Na przykład:
🌟 jak album pasuje do reszty dyskografii,
🌟 czy Einar zaśpiewał wystarczająco „oOOOo-o” (dla nie-fanów: różnego rodzaju Laa-AA-aa-aaaaai i oOOOo-o to zdecydowanie znak rozpoznawczy wokalu w tym projekcie) na moje potrzeby[2],
🌟 jak można było upchnąć aż tyle sekcji smyczkowych na jednym albumie, co akurat nie było wcale w kontekście zespołu oczywistym wyborem[1],
🌟 czy autorzy komentarzy na Youtube przestaną wreszcie płakać za „Congregation”, rzekomo najlepszą płytą zespołu EVER.
Wszystko to jest dla mnie super ciekawe! Dla innych fanów też, sądząc po internetowo-memowych reakcjach. Mało tego, panowie z Leprousa zdają sobie sprawę z przynajmniej części tych opinii i sami produkują memy na jej temat[3]. Ale nie robią tego w złośliwy sposób, czasem co najwyżej wydają się być nieco zmęczeni tymi oczekiwaniami… A z drugiej strony widać, że im jednak zależy na tym, by ludzie czerpali z ich muzyki radość.
Ale na ile jest to interesujące poza Leprousową bańką? Tego nie wiem. Tłumaczenie wewnętrznych żartów zawsze jest nieco trudne, a już zwłaszcza w przypadku czegoś tak subiektywnego jak muzyka. Wciąż zastanawiam się, jak ugryźć ten problem i przekształcać fanowski entuzjazm w coś ciekawego dla osób z zewnątrz. Nie jestem pewna, czy to jest możliwe, ale chyba warto próbować.
A tymczasem przeżywam sobie muzykę Leprousów w domciu, kiwam do niej głową na domówkach znajomych „z proga”… Swoją drogą ostrzegam: nie włączajcie przy mnie muzyki, bo niemal zawsze zabiera mi jakoś 20% ze zdolności do skupienia się na czymś innym. A jeśli leci coś, co lubię, to już w ogóle jestem w stanie zagadać innych na śmierć na ten temat… I chodzę na każdy koncert, jaki mają w Warszawie.
Tak się akurat składa, że ostatni mieli wczoraj 😀 Zabawnie jest pójść na koncert jubileuszowy albumu, którego się nie za dobrze zna, a akurat „Bilateral” (druga płyta w dorobku Norwegów) jakoś mi się nie zagnieździł w mózgu. Na szczęście z Leprousem jest tak, że nawet jak się nie zna za dobrze piosenek, to wciąż chce się słuchać ich występów, bo po prostu… Są wybitne, co tu dużo mówić, i cholernie wciągają. Nawet nie-fani to potwierdzą, jak im się już zdarzy wpaść. Zresztą ja zaczęłam ich słuchać właśnie po koncertach, na które zabrał mnie narzeczony.
Ale wracając do wczorajszego występu: naprawdę miło było znów znaleźć się w Progresji, popatrzeć na znajome twarze muzyków i fanów, pogibać się do znakomitego metalu (a akurat „Bilateral” jest wybitnie ostrym metalem). Bis złożony z czterech „największych hitów” i kończącego najnowszy album „Nighttime Disguise”[4] wywołał erupcję entuzjazmu, która poniosła wszystkich mimo zmęczenia wcześniejszym metalowym wpier…olem. A po wszystkim nawet udało mi się nawet dorwać setlistę, bo perkusista zauważył moje wysiłki, by sięgnąć dalej niż stojący obok mnie koleś metr osiemdziesiąt. A potem się zmartwił, gdy padłam przypadkową ofiarą entuzjazmu innego kolesia i dostałam łokciem w nos w ramach przepychanki o pałeczkę. Wiem, że to bardzo indywidualna sytuacja i zaciekawi może 10 osób, ale od takich drobiazgów właśnie lubię ten zespół jeszcze bardziej.
Piszę tu o tym wszystkim trochę po to, żeby sobie oczyścić umysł z fanowskich rozkmin i dylematów (gdzie mam to robić jak nie tutaj, nie?), ale to nie jest jedyny powód. Mam mocne poczucie, że zamknięcie w bańce muzyki progresywnej potrafi być bardzo ograniczające dla niektórych projektów. Taki Leprous… albo z nieco innej beczki, moi rosyjscy ulubieńcy, iamthemorning… mogliby zainteresować tylu ludzi, naprawdę! Ich twórczość jest naprawdę ciekawa, piękna, mądra i przekracza gatunkowe łatki. Ale cóż, mainstreamowe media o nich nie napiszą, a „alternatywny mainstream” (myślę tu o Pitchforkach i im podobnych) jakoś olewa większość rzeczy określanych jako muzyka progresywna.
I jak ci ludzie mają zdobywać publiczność i zarabiać muzyką na siebie? Akurat Leprous jeszcze ma w miarę sporo oddanych fanów, ale wciąż jest to bardzo… stosunkowe „sporo”. To przynajmniej ja mogę o nich napisać. Może ktoś nie będzie miał co robić i się skusi na sprawdzenie zespołu? Nie wiem, czy tak się stanie, ale miło by było. Ale nie traktujcie tego jak wywieranie presji 😉
________
[1] Rzeczony mem poniżej. Jestem absurdalnie dumna z siebie, bo język memów w 90% sytuacji stanowi dla mnie nieprzeniknioną tajemnicę.

[2] https://open.spotify.com/playlist/0XxAfcWiafdiL348MSNTcr
[3] Przyjrzyjcie się temu teledyskowi https://www.youtube.com/watch?v=0lUVKD0brmQ
[4] Ciekawostka: ta piosenka została po części skomponowana przez fanów! Leprous zorganizował specjalny livestream w trakcie którego posiadacze biletów mogli podrzucać Einarowi pomysły „co powinno się znaleźć w piosence”. Wyszedł z tego ostateczny fan serwis, w którym wokalista zasuwa po całej swojej skali i na koniec jeszcze growluje… A muzycznie utwór brzmi podobnie do ulubieńca fanbazy, czyli do albumu „Congregation”. W sumie więc nic dziwnego, że znalazł się na koncercie w sekcji największych hitów.