ROZKMINY: ULUBIONY ZESPÓŁ

W ramach odpoczynku od problemów większej (p*lska) i mniejszej (chorowanko) skali wróciłam ostatnio do rozmyślań nad pytaniem, które w moim życiu odegrało nieproporcjonalnie wielką rolę. Może wy również macie z nim pewne doświadczenia. Chodzi mi tu o nieśmiertelne pytanie: „a jaki jest twój ulubiony zespół?”.

[Treścioostrzeżenie: ten tekst jest cholernie subiektywny. Tym chętniej poznam związane z tym pytaniem narracje innych ludzi 🙂 ]

Mam wrażenie, że dziś to pytanie nie ma już takiej wagi, jaką ja zapamiętałam. Ale gdy przechodziłam przez system edukacji obowiązkowej, czyli w latach zerowych XXI wieku to była naprawdę istotna kwestia. Nawet dla osób bez doświadczenia subkulturowego[1] ulubiony zespół był… Może nie wyznacznikiem tożsamości, to chyba za dużo powiedziane. Ale na pewno stanowił dość ważną wskazówkę odnośnie zarówno świata wewnętrznego danej osoby, jak i pewnego rodzaju aspiracji.

[1] Osobiście raczej wspominam, że w latach szkolnych subkultury wydawały mi się takimi archetypami „o, to są fajne/niefajne cechy i style życia”. Przerabianiem tych archetypów w doświadczeniu rzeczywistym zajęłam się dopiero na studiach. A może to kwestia tego, że w XXI wieku subkultury zaczęły być wypierane w codziennej praktyce przez fandomy.

Co ciekawe, w moich wspomnieniach te aspiracje miały raczej wymiar estetyczny/lifestyle’owy, w mniejszym stopniu polityczny. Ostatnio natrafiłam na taką koncepcję, że kultura popularna lat 80. i 90. w dużej mierze była oparta na „modelu kuratorskim”. Czyli że uczestnicy tej kultury traktowali jej wytwory jako pewnego rodzaju materiał do kolażu wyrażającego ich indywidualność i wrażliwość. Każdy był kuratorem swojego ja, a ono z kolei było w pewien sposób zaklinane w osobistych muzeach/galeriach wybranych artefaktów. Oczywiście, wszystko to miało bardzo neoliberalno-kapitalistyczno-konsumencki charakter.[2] No i nie wiem, jak to wyglądało w innych miejscach, ale mikroklimat mojego środowiska i kontaktów zawiązanych w internetach zdecydowanie korelował z tym modelem.

[2] Grady, Frank. “Vampire Culture.” In Monster Theory: Reading Culture, edited by Jeffrey Jerome Cohen, NED-New edition., 225–41. University of Minnesota Press, 1996. http://www.jstor.org/stable/10.5749/j.ctttsq4d.14.

Może to zabrzmieć trochę jak jakieś boomerskie „dawniej było lepiej, nie było tej polityki wszędzie”, ale zdecydowanie nie myślę o tym w ten sposób. Bardziej zdumiewa mnie moja własna naiwność z tamtych czasów. Zresztą wydaje mi się, że polityczność zdecydowanie miała na te wybory wpływ – po prostu pozostawała w strefie nieświadomości. Ostatecznie część osób wybierało muzykę popularną, albo przynajmniej elegancko alternatywną, a część siedziała we własnych obsesjach lub naturalnie grawitowała w stronę rzeczy dla wyrzutków. Nawet najbardziej „apolityczne” myślenie o sztuce nie jest w stanie zatrzymać takich tendencji.

Wracając do pytania o ulubione zespoły: pierwsze studia to był dla mnie czas sporego zaangażowania w fandomy, również i muzyczne[3]. I to na dłuższą metę rozwiązało kwestię „ulubionego zespołu”: im bardziej dana muzyka na mnie wpływała, tym bardziej chciało mi się siedzieć i działać w fandomie. A że akurat przez dłuższy czas tylko jedna artystka grała w moim sercu *mrug mrug* pierwsze skrzypce, no to i zaangażowanie fandomowe rozwiązało się w sposób oczywisty. Emilie Autumn, byłaś mi muzą przez wiele lat, przyznaję.

[3] Fandom i subkultura to są w moich oczach zupełnie różne struktury. Fandom z reguy skupia się na jednym obiekcie: czy to będzie jakaś grupa muzyczna, czy serial, czy książka/seria książek, czy twórca, czy aktor… Subkultury jednak mają bardziej wymiar sceny/społeczności łączącej różne osoby i podmioty artystyczne. Warto też zauważyć, że fandomy nie narzucały zewnętrznych ram identyfikacji w rodzaju mody. To znaczy, stylistyka i moda często stanowiły wyraz zaangażowania, ale nie były aż tak niezbędne/oczywiste. Fandomy miały i mają inne sposoby na okazywanie zaangażowania. Dużo sposobów. Serio, bycie aktywnym członkiem fandomu to jest ciężka praca.

I o ile wtedy było to dla mnie wspaniałe źródło rozrywki i przyjaźni, z czego dużo przerodziło się w przyjaźnie życiowe (miejsce na pozdrowienia – ślę buziaczki i miłość), tak W ŻYCIU nie wróciłabym do stanu umysłu, w którym uznawałam bycie fanką czegoś tam – muzyki i innych rzeczy – za w jakiś sposób ważne dla mojej osobowości. Relacje paraspołeczne[4] są fajne do pewnego momentu, ale jednak na dłuższą metę potrafią strasznie ograniczać perspektywę.[5] A do tego dochodzi jeszcze fakt, że… no cóż, nic nie trwa wiecznie. Muzyczne fascynacje mogą przeminąć – nawet jeśli w danym momencie wydają się absolutnie transcendentne i „na zawsze”. A też artyści zmieniają się: przestają tworzyć albo zmieniają stylistykę, i nie zawsze rezultat tych zmian odpowiada pragnieniom fanów. I co się na to poradzi? No nic, na pewno nie jest to warte zgorzknienia czy hejtów.[6]

[4] Wybaczcie link z wikipedii, ale ten artykuł jest ładnie rozbudowany i zdecydowanie zachęca do zanurkowania w ten temat. https://en.wikipedia.org/wiki/Parasocial_interaction
[5]Nie mówiąc już o tym, że jak się doświadczy kontaktu z tą ciemną stroną fandomu – stalkowanie „ukochanych” gwiazd, doxxing i takie tam – to naprawdę można nabrać wstrętu i chęci odcięcia się od takich rzeczy. A to, niestety, wciąż się zdarza, tylko trochę w innych obrębach kultury: zamiast gnębić muzyków, ludzie gnębią azjatyckie aktorki za występ w Gwiezdnych Wojnach. Blergh.
[6] Chyba że mowa o sprawach typu „mój ulubiony muzyk okazał się gwałcicielem”, wtedy hejt i smutek są dużo bardziej uzasadnione. Ale jeśli chodzi o zmiany czysto artystyczne to myślę, że nie ma sensu tego za bardzo rozdrapywać.

Wyjście z fandomu – czy też jego rozpad – może pozostawić pewną pustkę. Przez jakiś czas było mi naprawdę dziwnie z myślą, że w sumie to już nie mam ulubionego zespołu. Jest wiele zespołów, które naprawdę lubię, których muzyka jest mi bliska, bo mnie zachwyca i/lub pomaga w przepracowaniu różnych spraw, ale… Nie umiem wskazać TEGO JEDNEGO podmiotu. Czasem mi się wydaje, że tak, grupa A albo osoba B może zająć to gloryfikowane miejsce w mojej głowie… A potem pojawia się jakiś podmiot muzyczny C i krzyczy do mnie „jak to, nie zapominaj o mnie!”. No i jak tu można wybrać cokolwiek? Na świecie jest za dużo dobrej muzyki, żeby tak się ograniczać i skupiać tylko na jednym jej źródle.

Przynajmniej tak myśli moja świadomość. Ale jak zerknęłam jakiś czas temu w statystyki na portalu last.fm (założonego jakoś równolegle z tym blogiem), to… Ha! Po pierwsze, numer jeden na liście najczęściej słuchanych zespołów naprawdę mnie zaskoczył – coś na zasadzie „to ja aż tyle tego słuchałam? Kiedy? Nie pamiętam” – to jeszcze znacząco wyprzedza numer dwa, trzy, cztery, pięć i sześć. Tak… dwukrotnie.

Nine Inch Nails. Serio, jak i kiedy?

Nie wiem, choć mam pewne podejrzenia. Pewnie napiszę o nich w następnym tekście. Tak więc saga „ulubionych zespołów” trwa…

Tak, zdaję sobie sprawę, że z kosmicznego punktu widzenia to absolutnie nie ma znaczenia, ale wolę myśleć o tym niż o spadkach odporności i kolejnych demonstracjach. Pozwólcie mi na te parę minut relaksu 🙂

PS. Wyszło szydło z worka, wcale nie mam wyrafinowanego gustu. Po prostu na co dzień się trochę z tym ukrywam 😀

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s