Zaduma nad przypadkowością wszechświata, eksponat numer 1: jak mało brakowało, żebym nie zapoznała się z jedną z najlepszych płyt tego roku?
Naprawdę mało brakowało, ot co. Wystarczyłoby, że scrollowanie fejsbuka, post o premierze albumu i wolna przestrzeń w słuchawkach skorelowałyby się półtora miesiąca temu inaczej i co, już bym nie przesłuchała. Na szczęście jednak tym razem przypadek był dla mnie łaskaw i zesłał mi coś absolutnie na mój gust i potrzeby: najnowszy album King Woman o tytule „Celestial Blues”.
***
Jak można przeczytać w prasowym opisie albumu, „Celestial Blues” (premiera: 30 lipca 2021) to „przekształcenie biblijnych archetypów, które kiedyś więziły [artystkę]” w „teatralną opowieść o buncie, tragedii i triumfie”. Ale nie trzeba znać materiałów promocyjnych, by w tekstach dostrzec silne wpływy religii chrześcijańskiej. Po wsłuchaniu się w teksty można by stwierdzić, że King Woman/Kristina Esfandiari wciela się w kilka figur występujących w tej religii. Wśród nich znajduje się bez wątpienia Lucyfer, bohater pierwszych trzech utworów albumu. Został nawet wymieniony z imienia w singlu Morning Star, jakby samo określenie „Gwiazda Zaranna” nie wystarczało. W rozpoczynającym płytę utworze to imię akurat nie pada… Ale linijki o „chęci wzniesienia się do boskości: i „odebraniu przyrodzonego prawa” kojarzą mi się dość jednoznacznie. Z kolei refren trzeciej kompozycji, „Boghz”[1], wspomina o „zestrzeleniu z nieba”, co niekoniecznie musi oznaczać samego Lucyfera, ale na pewno odnosi się do buntu i upadku aniołów.
Czwarty utwór, „Golgotha” wprowadza już inną figurę. Wydaje mi się, że podmiotem lirycznym tej kompozycji może być Maryja, która obserwując cierpienia swojego syna pod krzyżem wspomina niepokalane poczęcie i życie z Jezusem jako jeden wielki krąg cierpienia („to się nigdy nie kończy/wąż zatopił zęby w ogonie, znów wróciliśmy do /tego piekła”). Ale też może być to sam Jezus, opisujący swój przejmujący ból. Ta druga opcja ładnie łączyłaby się z kolejną piosenką, „Coil”, która zdecydowanie jest już napisana z perspektywy Jezusa zmartwychwstałego i triumfującego. Co ciekawe, nie przedstawia ona Syna Bożego jako Baranka Bożego łagodzącego grzechy świata. Wręcz przeciwnie, jest on tutaj buntownikiem pokazującym światu środkowy palec. Chcieliście mnie zabić? Ha, nic z tego, wy sukinsyny! W takim tonie utrzymany jest właśnie ten utwór.
Kolejne trzy kawałki odsuwają się nieco od tematyki stricte biblijnej, skupiając się raczej na kwestiach miłosnych. I o ile „Entwined” opowiada o miłości czystej i niebiańskiej, to „Psychic Wound” zdecydowanie ukazuje to uczucie w wersji toksycznej, „Ruse” z kolei to jeden wielki wyrzyg gniewu na toksyczność i niedotrzymane obietnice[3]. Można by te utwory uznać za odejście od konceptu na rzecz osobistych wynurzeń, ale ja tu jednak widzę pewne połączenie z całością albumu.[2] W poprzednich utworach bowiem wielokrotnie przewijały się wątki miłości Boga do swoich kreacji, którą… No, w kategoriach współczesnego rozumienia związków zdecydowanie można by uznać za toksyczną. Jedna strona (Bóg) wymaga bezwarunkowej miłości, posłuszeństwa i uległości, a jak którykolwiek z tych warunków zostanie naruszony to druga strona zostaje odsunięta i uznana za bezwarunkowo złą. Ale nawet jeśli się te warunki bez szemrania wypełnia, to w sumie i tak wychodzi z tego głównie ból. Powiem tak: w relacjach człowiek-człowiek takie coś by nie przeszło. To właściwie dlaczego chrześcijański Bóg może postępować w taki sposób?
Tak, wiem, że odpowiedź chrześcijańska brzmiałaby jakoś w stylu „Bo to Bóg i tajemnica wiary, nie przenikniesz Jego intencji, bądź wdzięczna, że żyjesz”. Ciężko jest mi z tym polemizować, ale wskażę tylko, że odczucia niesprawiedliwości i buntu wobec takiego postawienia sprawy zdają się dość naturalną reakcją.
Zbaczam z tematu, a chcę przekazać tylko to, że trójca utworów „Entwined” + ”Psychic Wound” + ”Ruse” rozwija wątki poruszone we wcześniejszych utworach i przenosi je z opowieści biblijnej (która może wydawać się bardziej abstrakcyjna) do sfery osobistej, tuż przy sercu i mięsie. W ten sposób bardzo ładnie podbija motyw, który według mnie stanowi główną tematykę albumu, a można by go zamknąć w sformułowaniu „religia to toksyczne guwno”.
Ostatni utwór, „Paradise Lost”, stanowi idealne zamknięcie podróży przez chrześcijańskie imaginarium. Z jednej strony można go odczytać jako historię wygnania z raju z perspektywy Ewy („jego głos tak mnie zwiódł / […] zrzucicie całą winę na mnie/co za smutna historia”), co wspaniale dopełnia galerię postaci poranionych przez boskie plany. Z drugiej zaś dobrze też funkcjonuje jako taki meta-komentarz do głównego wątku płyty: utrata wiary w absolutną miłość i/lub dostrzeżenie jej toksyczności nierozerwalnie wiąże się z utratą niewinności, z wygnaniem z raju myślenia „wszystko będzie dobrze, Bóg mnie kocha”. Można to potraktować jako pewnego rodzaju wyzwolenie, ale wydaje mi się, że w tej konkretnej piosence ta kwestia została potraktowana raczej na smutno. Podmiot liryczny (Ewa… albo i nie Ewa, nie będę się upierać) skupia się na smutku i potrzebie żałoby. Porzucenie przez Boga rozpoczęło album i go zakończyło. Znów wróciliśmy do piekła.
Można by się zastanawiać, gdzie w tym wszystkim jest zapowiadany przez promocyjne teksty triumf? Skoro tylko jeden utwór na dziewięć („Coil”) brzmiał triumfalnie, a cała reszta nurza się w religijnej melancholii – cały album jest nazwany „niebiański smutek”, ciężko to inaczej interpretować – i żałobie po toksycznej relacji? Czy to z Bogiem, czy z drugim człowiekiem? Cóż, jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi na myśl, to: sam fakt przetrwania takiej relacji już stanowi pewien powód do świętowania. A muzyka Kristiny przypomina, że nie jest się jedyną osobą, która przeszła coś takiego[4].
***
Po takim analitycznym rozpisaniu aż głupio się przyznać, ale przy pierwszych przesłuchaniach wcale nie zwracałam aż takiej uwagi na teksty ^_^” Za to całkowicie wchłonęło mnie brzmienie tej płyty. Esfandiari nagrywa różne rzeczy pod różnymi pseudonimami, ale jako King Woman wykorzystuje doom metal i post-metal. Czyli jest ciężko, nisko i gitarowo. Oczywiście zdarzają się i łagodniejsze kawałki, jak nawiązujące brzmieniem do amerykańskiego gotyku „Golgotha” czy nastrojowe, niemal balladowe „Entwined”. Ale jednak gwoździem programu, „mięsem” tego dania są gitarowe fale riffów. Z pozoru mogą się one wydawać dość… może nie proste, ale monotonne. Ale pod tą monotonią ukrywa się zmienna, hipnotyzująca perkusja, która porywa umysł i wciąga w ocean ciężkiego grania.
Przypomina mi to nieco specyficzny odłam metalu progresywnego, gdzieś spomiędzy Toola a Katatonii z lat zerowych XXI wieku. Zwłaszcza Katatonię z tym jej szarym, a mimo to poruszającym brzmieniem, które muzycy usiłowali sprowadzić do absolutnego minimum. Bardzo ono pasuje do religijnej melancholii „Celestial Blues”. A do tego przyznam, że bardzo mocno trafiło w moje osobiste potrzeby muzyczne, które na długi czas trafiły na półkę. Niestety, złe wspomnienia potrafią bardzo skutecznie obrzydzić muzykę… Bardzo się więc cieszę, że ten rodzaj brzmienia znów zawitał do mojego życia w innym wykonaniu. Od pierwszego usłyszenia po prostu wiedziałam, że bardzo mi takiego grania w życiu brakowało.
Nie zapomniałam też o wokalu Kristiny, który znakomicie uzupełnia się z warstwą instrumentalną. Równocześnie ciepły i odczłowieczony głos potrafi w jednym utworze przejść od intymnego szeptu w eteryczne frazowanie lub w wrzask (nie growl, bardziej „wrzeszczę, bo boli”) i z powrotem. W momentach klasycznego śpiewania zaś zaskakuje ciemną barwą, która nawet wyższym partiom nadaje lekko androgyniczne brzmienie. Mam ochotę porównać go do wokalu Chelsea Wolfe, bo obie wokalistki stosują podobny sposób modulacji i budowania partii wokalnych. Tylko że w tym porównaniu Wolfe wyszłaby bardziej dziewczęco i popowo/klasycznie. Esfandiari zaś brzmi, jakby wyszła z piekła podpalając sobie od lawy kolejne papierosy. Ale nie traci przy tym zdolności do tworzenia eterycznej atmosfery, po prostu w jej wydaniu ta eteryczność jest mocno… zadymiona. Serio, coś niesamowitego.
***
Nie będę was usilnie namawiać do przesłuchania albumu King Woman. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi lubić metalową estetykę, a do tego… Nie wiem, może dla kogoś koncept tego albumu mógłby się wydać obrazoburczy? Ja tam uwielbiam tropy religijnej melancholii i jechania po chrześcijaństwie, no ale to niekoniecznie jest typowa potrzeba kulturowa. Mam jednak nadzieję, że może dla kogoś z was ten tekst okaże się takim samym darem przypadku, jak dla mnie okazał się tamten post reklamowy sprzed półtora miesiąca. Jeśli w trakcie lektury macie akurat wolną przestrzeń w słuchawkach… Wiecie, co wam polecam 🙂
_____
[1] Słowo „Boghz” oznacza po arabsku uczucie guli w gardle, które występuje, gdy płaczemy, albo bardzo próbujemy się od tego płaczu powstrzymać. Cudowne słowo, jako osoba płacząca wybitnie „przez gardło” (nie polecam, bolesne) kradnę je do języka polskiego.
[2] Uwaga na marginesie: jak poczyta się komentarze odautorskie Esfandiari na Apple Music i genius.com, to można trochę odnieść wrażenie, że po cholerę w ogóle ta otoczka chrześcijańska, przecież ona tak naprawdę śpiewa o sobie i o swoich relacjach. Ale jak się wejdzie jeszcze głębiej w parakteksty i poczyta wywiady, to widać, że dla Kristiny kwestie osobiste i religijne są bardzo mocno ze sobą splecione, podobnie zresztą jak u Lingua Ignota: związki są metaforą wiary, wiara jest metaforą związków, wszystko się ze sobą łączy. Odczytywanie intencji autorskich wcale nie jest łatwiejsze w XXI wieku, bo paratekstów odautorskich i nieodautorskich jest wręcz za dużo, a do tego często się nawzajem ze sobą wykluczają. Paradoksalnie opcja interpretacyjna „śmierć autora” jeszcze nigdy nie była tak kuszącym wyjściem.
[3] Te trzy piosenki strasznie mocno kojarzą mi się z komiksem „Preacher” (pl. „Kaznodzieja”), ale to raczej nie było zaplanowane przez Esfandiari.
[4] Jak najbardziej zgodnie z intencją autorską https://newnoisemagazine.com/interview-through-the-shadow-of-death-king-woman-on-the-new-album-celestial-blues Co prawda nie wiem, jak to świadczy o słuchacz(k)ach tego albumu, że czerpią pociechę z super ciężkiej muzy o toksycznych relacjach i buncie przeciw Bogu, ale… Czy to takie ważne? 😛