Od ładnych paru(nastu?) miesięcy dręczy mnie pewna myśl którą roboczo nazwałam paradoksem eskapizmu. Aby wyjaśnić co mam na myśli przez te słowa pozwolę sobie zaprezentować wam dwa aksjomaty* odnośnie współczesnej kultury. Wiem, że aksjomaty to bardzo zobowiązujące słowo, ale im dłużej nad tym myślę, tym bardziej mam poczucie, że akurat te dwa stwierdzenia są jednymi z nielicznych, które naprawdę można zastosować uniwersalnie.
[*Za pseudonaukowe wtręty w tej notce podziękujcie Cixinowi Liu, naczytałam się Wspomnienia o przeszłości Ziemi i mi weszło na mózg.]
Aksjomat pierwszy: ludzkość wykazuje stałą tendencję do wymyślania i dzielenia się opowieściami w różnych formach (sztuka, muzyka, narracja).
Aksjomat drugi: obecny moment w historii jest bezprecedensowy, jeśli chodzi o dostęp do tych opowieści, nie tylko wymyślanych współcześnie, ale też tych z dawnych czasów. Wprawdzie stworzenie kompletnego archiwum wszystkiego, co tylko wymyślono na świecie, raczej się nie uda*, ale i tak dzięki Internetowi udaje nam się to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
[*Za każdym razem, jak pomyślę o tym, ile historii tzw. ludów rdzennych przepadło przez to, że głupi konkwistadorzy spalili archiwa Inków, to mnie szlag trafia.]
Do tego można dorzucić jeszcze trzecie stwierdzenie. Jest ono nieco bardziej subiektywne (dlatego nie nazywam go aksjomatem), ale i tak sporo osób się zgodzi. Mianowicie: życie we współczesnym, późnokapitalistycznym świecie, jest dość obciążające psychicznie.
Dość szybko można zaobserwować powiązania pomiędzy tymi trzema stwierdzeniami. Jeśli czujemy się obciążeni życiem, będziemy to odreagowywać w ten sam sposób, jak robimy to zawsze: biorąc udział w opowieściach, czy to poprzez ich tworzenie, czy też stając się ich odbiorcą. Jeśli Internet stwarza warunki do dzielenia się nimi na niespotykaną dotąd skalę, to siłą rzeczy będziemy uczestniczyć w nich coraz częściej, bo po prostu lubimy opowieści jako gatunek.
Tu właśnie pojawia się dręczący mnie dylemat. Z jednej strony kocham ten równoległy świat stworzony i wciąż stwarzany przez ludzką kreatywność. To bardzo dobrze, że tyle osób znajduje w nim pocieszenie*. Ale jednak im jest on większy i bardziej pociągający, tym więcej osób może go traktować jako główną przestrzeń swojego życia, pozwalać na to, by przyćmił życie cielesne i ludzi wokół. Zwłaszcza w sytuacji, o której przypomina nam drugi aksjomat, czyli gdy dostęp do dzieł kultury i środków jej tworzenia jest relatywnie prosty.
[*Na potrzeby tej notki omijam zupełnie kwestie edukacji czy też wpływu społecznego. Zakładam, że wszyscy choć raz sięgnęliśmy/łyśmy po książkę, serial, lub grę, żeby po prostu odpocząć i odciąć mózg od trosk codzienności i w tym tekście to ta motywacja mnie interesuje.]
I dochodzimy do paradoksu. Skupianie się na opowieściach i sztuce przynosi ulgę od realiów życia. Jednocześnie jednak podtrzymuje stan, od którego chcemy się poprzez sztukę uwolnić. My bowiem nie interesujemy się brzydką rzeczywistością, ale ta rzeczywistość wciąż istnieje i – o ile nie spróbujemy chociaż czegoś z nią zrobić lub nie zmieni się z przyczyn niezależnych – negatywnie wpływa na stan psychiczny. Od którego znowu uciekamy do kulturowego symulakrum… Koło się zamyka.
Tak, wiem, to brzmi jak kolejny wariant pratchettowskiego „za mało wychodzą na świeże powietrze”. Też nie lubię marudzenia na złą popkulturę i „zaślepionych ludzi”. W normalnych warunkach… co to w ogóle znaczy, prawda? Na swój użytek definiuję „normalność” jako życie skupione na bliskich kręgach i codzienności, ale wiadomo, to nie jest najlepsza definicja na świecie… Wracając do przerwanej myśli: w normalnych warunkach bym raczej nie pisała na ten temat. Wiecie, umiejętność zbiorowej halucynacji poprzez narracje i sztukę nie jest na Ziemi szczególnie częsta, przynajmniej według obecnego stanu wiedzy. Można wręcz pokusić się o tezę, że to właśnie ona stanowi o naszym człowieczeństwie. Tak więc jeśli ktoś radzi sobie z opresją rzeczywistości wokół poprzez emigrację do wewnątrz, albo pływanie w popkulturze, to nie powinno mi być nic do tego, o ile tym nikogo nie krzywdzi.
Niestety jednak obecnie nie mamy normalnych warunków. Nie muszę chyba mówić, dlaczego, prawda? A może jednak powinnam, skoro tak duży procent świata upiera się, że pandemia i klimat to jakieś rozdmuchane sprawy i nie ma się co nimi przejmować? Dobra, nie zaczynam wątku narzekań, bo od ich nawału tekst by mi się rozpadł 😉 W każdym razie: to jest ten moment, gdy fizyczna rzeczywistość coraz aktywniej, mocniej i bardziej negatywnie wpływa na życie wielu ludzi na całym świecie. Strasznie się żyje z tą świadomością i nie dziwię się, że dużo ludzi się od tego odcina. Tylko że odcinanie się może przynieść więcej bólu do „odcinania się od”. Przypomina mi się tu sformułowanie „depresyjny hedonizm” Fishera: wizja ludzi, którzy cierpią bez ciągłej stymulacji, ale też wcale nie czerpią z niej przyjemności, po prostu konsumują bo inaczej nie umieją… Brrrr, aż mnie ciarki przeszły.
Powtórzę się: nie chcę tutaj wyklinać na kształt współczesnej popkultury. Krzyczenie na chmury i moralizowanie ludzi, by porzucili sztukę, kulturę, opowieści na rzecz aktywizmu, byłoby nie tylko wredne i pełne hipokryzji — byłoby wzywaniem do odcinania się od wielu idei, które czynią życie pięknym. Po prostu boję się, że w pewnym momencie, jak w jakimś horrorze, całkowita wewnętrzna emigracja wywoła jeszcze większe demony; nie tylko w świecie „fizycznym”, ale też w nas samych. Że paradoksalnie zniszczy ludzkie umysły, zamiast je wzmocnić. No i też się martwię, czy na pewno zamykanie się na świat zewnętrzny w takim bezprecedensowym czasie jest… uh, wchodzi moralizatorstwo… etyczne. Ale chyba myślenie w ten sposób prowadzi tylko do wytwarzania sobie jeszcze większej presji do „odcinania się od”, więc zasadniczo nie polecam.
Im więcej nad tym myślę, tym nabieram większego poczucia, że fikcyjno-narracyjne symulakrum powinno być dla nas dostępne jako miejsce odpoczynku, ale nie ucieczki. Czy są na to jakieś uniwersalne sposoby? Nie wiem. Trochę się boję, że jakakolwiek próba udzielenia odpowiedzi, nawet taka czysto osobista, może się stoczyć w coaching. Ale myślę, że co jakiś czas warto sobie kontrolnie zadać pytanie „czym właściwie dla mnie jest kultura, którą przeżywam”, żeby w porę wyłapać moment, zanim się zacznie depresyjny hedonizm. Nie trzeba nawet traktować takiego pytania jak rachunku sumienia czy przykrego obowiązku. Może mieć ono pozytywne skutki uboczne. Na przykład nagle może się okazać, że część rzeczy kulturalnych i artystycznych już wcale nam nie służy tak jak kiedyś i… po prostu wypieprzyć je z życia, zamiast na nie narzekać* 😀 Akurat na takim rozwiązaniu, moim zdaniem, skorzystają wszyscy.
Ale to tylko taka propozycja, nie będę za nią walczyć i umierać. Ciekawa za to jestem waszych.
[*Jak zawsze, odróżniam tu konstruktywną krytykę od narzekania. Krytyka, która wnosi coś nowego albo coś dostrzega w krytykowanym tekście, jest zjawiskiem pozytywnym. Marudzenie w komentarzach pod każdym postem o… wybieram temat z maszyny losującej… komiksach, że komiksy są głupie, nie jest specjalnie pozytywne, bo tylko generuje pusty hałas, a więcej pustego hałasu to naprawdę ostatnie, czego nam trzeba w Internecie. I tak mamy go za dużo.]