Jak pisać o muzyce? Tego tak naprawdę nie wie chyba nikt. Nawet istnieje taki paskudny bon mot (przypisywany m.in. Zappie i Nietzchemu) „pisanie o muzyce jest jak taniec o architekturze” – czyli niemożliwe i głupie. Cóż, nie wiem, jak z tym tańcem i architekturą, ale pisaniem o muzyce zajmuje się całkiem sporo osób i niektórym nawet to wychodzi. A przynajmniej dostają za to nagrody literackie i pieniądze za prawa autorskie do adaptacji filmowej*. Mam tu na myśli japońską pisarkę Riku Ondę, autorkę powieści „Pszczoły i grom w oddali”.
Fabuła tej książki jest bardzo… skąpa. Mamy konkurs pianistyczny, mamy czterech uczestników z Japonii (lub japońskiego pochodzenia), którzy biorą w nim udział i dochodzą naprawdę daleko. Troje z nich to młodzi muzyczni geniusze, choć każdy na inny sposób. Czwarty „rzeźbi” muzykę po pracy, a konkurs uznaje za swoją ostatnią szansę… I tyle. Jakim cudem więc ta powieść ma po polsku aż 460 stron? Jakieś 30% zajmuje psychologia – interakcje między postaciami, różne punkty widzenia, retrospekcje, introspekcje. A pozostałe 70% to właśnie opisy muzyki i uczuć, jakie wzbudza.
Teraz tak. Z całego mojego doświadczenia czytania i pisania o muzyce – skromnie bo skromnie, ale coś tam jednak skrobię – wynika, że muzykę przez słowo przekazuje się na cztery sposoby:
1. Sposób techniczno-żargonowy, pełen słów takich jak fortissimo,crescendo, akord F#sus4 i jeszcze najlepiej C w basie. Z pewnością taki opis cechuje się największą precyzją, i dla osób oblatanych w żargonie – aka wykształconych muzycznie – jest najczytelniejszy. No ale to zostawia całą resztę nas maluczkich ze smutnymi minami i tabliczką „ale ja nie rozumiem”. Z oczywistych przyczyn w powieści lub popularnej publicystyce to nie przejdzie.
2. Sposób techniczno-wykonawczy. Czyli coś w stylu „palców tańczących na klawiszach”; wyjaśnienie wykonania, które przekłada się na to, co powinniśmy słyszeć w głowie. Osobiście uznaję ten sposób za stosunkowo skuteczny, przynajmniej dla mnie, ale na dłuższą metę pewnie byłby nudny.
3. Sposób porównawczy, wszystkie „artysta A brzmi jak artystka B z domieszką zespołu C”. Ten sposób, podobnie jak metoda 1, też wydaje się dość hermetyczny. Choć mam wrażenie, że tego typu hermetyczność najłatwiej jest przełamać – nie trzeba mieć wykształcenia, wystarczy słuchać dużo muzyki.
4. Sposób metaforyczny, w którym osoba pisząca odrywa się od melodii i postanawia zamiast tego przekazać uczucia artysty i/lub słuchacza. Dość często te metafory zmieniają się w opisy pejzaży – jakoś to myślenie o muzyce jako miejscu zdaje się wielu osobom pasować.
Większość opisów oraz interpretacji muzyki opiera się właśnie na powyżej wymienionych metodach. Do tego dochodzi jeszcze kwestia interpretacji, odczytywania intencji osób komponujących i wykonujących – słynne „co autor miał na myśli” – ale jednak ten element opisu z reguły gdzieś się pojawia i wtedy wygląda właśnie tak.
W Pszczołach i gromie w oddali Onda nie korzysta zbytnio z żargonu. Owszem, pojawiają się w powieści słowa takie jak „kadencja” czy „pasaż”, ale są raczej w mniejszości. Zamiast tego autorka woli korzystać ze sposobów dwa i cztery: opisów wykonania i metafor. Zagląda też do głów artystom, opisując ich osobiste interpretacje swojej gry, występów konkurencji, a wreszcie samych kompozycji. Szczególnie podobał mi się wątek fikcyjnego(?) utworu „Wiosna i Ashura”, skomponowanego specjalnie na potrzeby konkursu. Każdy z uczestników musiał zmierzyć się sam nie tylko z kompozycją, ale przede wszystkim z wpisanym w niego pustym miejscem na własną improwizację. Te właśnie zmagania z kompozycją, z interpretacją nowego utworu, poszukiwania klucza do odpowiedniego zagrania, zaciekawiły mnie najbardziej. Zostały też – według mnie – najlepiej i najsprawniej opisane. Jedną z opisanych improwizacji dosłownie mogłam usłyszeć w głowie!
Niestety! Gdzieś w okolicach trzeciego etapu konkursu Onda zaczęła szaleć z metaforami muzycznymi w stopniu, który już odchodził od słuchania muzyki, a wchodził… W jakieś niemal nadprzyrodzone sprawy. Trochę jak w mangach sportowych, gdzie 10 minut meczu stanowi dla bohatera okazję do dwuodcinkowej introspekcji, wspominania życia i planowania przyszłości aż do trzeciego pokolenia. A, i jeszcze zdąży nawiązać duchową więź z osobą stojącą dziesięć metrów dalej. Nie powiem, to może przemawiać do emocji, ale ja zdecydowanie wolę słyszenie muzyki w głowie 🙂
Nie zmienia to faktu, że powieść czytało mi się przyjemnie. Autorka nie skupiała się na aspekcie rywalizacji, zamiast tego wolała opisywać rodzące się przyjaźnie, czy też zmaganie się z własnymi demonami*. To sprawiło, że cała książka nabiera takiego metafizycznego uroku: zamiast walki o byt (konkursowy lub życiowy) czy małostkowych przepychanek w środowisku dostajemy rozmyślania o sensie sztuki i służbie muzyce. Ja bardzo lubię takie wizje świata, które zawierają pewne abstrakcyjne ideały piękna i dobra, niekoniecznie związane z szeroko rozumianym przetrwaniem, tak więc wyniosłam z lektury sporo radości. Aczkolwiek z góry uprzedzam: nie mam pojęcia, na ile opis samej rywalizacji konkursowej Onda opisała zgodnie z prawdą… Przypuszczam, że rzeczywistość jest dużo bardziej brudna. Jeśli jednak lubicie czytać o muzyce i ją rozkminiać– a chyba lubicie, skoro tu zaglądacie – to chyba będzie to dla was ciekawa pozycja.
Na sam koniec pragnę podziękować tłumaczce, Katarzynie Sonnenberg-Musiał. Dzięki niej wszystkie piękne opisy i interpretacje wybrzmiały jeszcze piękniej, a co do tych gorszych… No, to nie jest wina tłumaczki, że autorka porównała układanie interpretacji koncertu do sprzątania starej posiadłości 😀
________
*Film na podstawie powieści nazywa się „Słuchaj wszechświata” („Listen to the Universe”) i był puszczany na Warszawskim Festiwalu Filmowym w 2019 roku. Bardzo chętnie nadrobię w celach porównawczych, jak będzie okazja.
**Przy czym warto zauważyć, że te demony są naznaczone piętnem genderu. W czwórce głównych bohaterów mamy jedną dziewczynę – i zgadnijcie, kto najbardziej w siebie wątpi, kto najbardziej przejmuje się opinią innych, kto wręcz biczuje się za to, że jej wcześniejsza kariera potoczyła się tak a nie inaczej… No właśnie 😦 Nie sądzę, by to był celowy zabieg, ale i tak, konstrukcja Ayi rozbrzmiewa smutną prawdą o wewnętrznym stanie zbyt wielu kobiet.