Czekałam na najnowszy projekt Stevena Wilsona. Niekoniecznie dlatego, że jest to mój ulubiony muzyk, aczkolwiek jego twórczość doceniam. Bardziej chodziło mi o odzyskanie poczucia, że jednak czasem w tym świecie wszystko idzie zgodnie z planem (to była jedna z tych płyt, które zostały opóźnione przez pandemię). Poza tym single mi się podobały… I potrzebowałam sprawdzić, czy pewna rzecz, którą zauważyłam w jednym z nich jest po prostu głupotką, czy też stanie się powodem, że będę musiała Wilsona znielubić. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Przedstawiam wam mój strumień refleksji na temat albumu THE FUTURE BITES (Steven Wilson Productions Ltd., 2021)
***
Plan działania:
1. muzyczka
2. teksty i otoczka
3. o co chodzi z tym znielubieniem? (część nierecenzyjna)
1. WARSTWA MUZYCZNA
Album rozpoczyna się bardzo łagodnie, w typowym dla Wilsona stylu. UNSELF to atmosferyczny szum, plumkanie gitarowo-pianinkowe, balladowy śpiew utrzymany w wysokich rejestrach. Fani Najsmutniejszego Człowieka na Scenie Progowej z pewnością znają – choć niekoniecznie kochają – te aspekty jego twórczości. Po minucie jednak nastrój nagle się zmienia: z powolnego, rockowo-balladowego grania nagle spadamy (i to całkiem dosłownie: pierwszy pełnowymiarowy kawałek rozpoczyna się bardzo wyrazistym basem i niskimi gitarami elektrycznymi) na… imprezę? Choć jeszcze nie jest to disco, rytm i linia melodyczna w SELF zdecydowanie zachęca co najmniej do kiwania głową w rytm, podobnie zresztą jak żeński chórek. Aczkolwiek nie nazwałabym go do końca popowym: po pierwsze we współczesnym popie nie używa się aż tylu gitar, a po drugie… Cały aranż jest pełen delikatnych rozstrojeń i nie do końca pasujących ozdobników, które w ten balangowy kawałek wprowadzają pewną dziwność. Taką rodem z Black Mirror 😉
Z SELF płynnie przechodzimy w KING GHOST, utwór bujający się pomiędzy trip hopem, psychodelą i inspiracjami Tangerine Dream. Gdy wyszedł jako singiel, wydał mi się nieco niepozorny, ale teraz go doceniam dużo bardziej. Choć nie ukrywam, że zastanawiam się, na ile Wilson wyciąga swoje najwyższe falsety sam, a na ile z pomocą, ekhm, oprogramowania. Dalej mamy 12 THINGS I FORGOT, klasycznie wilsonowy utwór. Czyli raczej gitarowy, niezbyt wesoły i bardzo nostalgiczny. Następny w kolejce czeka EMINENT SLEAZE… Fani progowego wcielenia Stevena strasznie kręcili na tę piosenkę nosem. Bo prosta, bo nie ma skomplikowanej solówki (solówka brzmi, ale jest bardzo… fragmentaryczna), bo to już nie prog… Ale ten bas, ten klaskany rytm, te smyczki… Znowu wkraczamy w rejony imprezowo-bujaniowe, chociaż tym razem bardziej od strony funku. I znowu wkraczają bardzo przyjemne chórki i niepokojące ozdobniki aranżacyjne, choć zdecydowanie schowane za sekcją basowo-rytmiczną.
Najbardziej lubię ten album właśnie wtedy, gdy wkracza brzmieniem w klimaty Czarnego Lustra i zderza ze sobą taneczność z ukrytą dziwnością. Na THE FUTURE BITES taka atmosfera wchodzi jeszcze parę razy. MAN OF THE PEOPLE, choć przez większość czasu brzmi dość łagodnie, w paru momentach zachwyca przesterowanym wokalem, który nabiera iście sci-fi wymiaru. PERSONAL SHOPPER, prawie 10-minutowe serce albumu najodważniej sięga po estetykę disco i elektroniczne brzmienie. Równocześnie jednak jakimś cudem jest najmroczniejszym miejscem jeśli chodzi o muzykę. Tonacja, melodyjka głównego motywu… No nie wiem, jest po prostu… mroczna. Trochę tak, jakby Steven przerobił jakiś motyw z horroru na wersję disco, dodatkowo kontrastując go falsetowym wokalem a la pop lat 70, żeńskimi chórkami i Eltonem Johnem (który chyba nigdy nie brzmiał tak groźnie jak teraz, gdy odczytuje listę zakupów). Oj, wielu fanom Wilsona się ten kawałek nie podobał. W niektórych kręgach słowo „pop” wciąż działa jak anatema 😉
Ekhm.
Wracając do atmosfery Black Mirror: przedostatni utwór, FOLLOWER, uderza w podobną atmosferę, co SELF. Różnica jest taka, że SELF mimo wszystko było dość stonowane i szło raczej w klimaty doomerskiej domówki – może takiej, gdzie muzykę puszcza Billie Eilish? – a FOLLOWER jest wręcz nieprzyzwoicie radosny ze swoją melodią refrenu. „Uuu, follow me, follow me” chodzi za mną od paru dni. Niestety kończące zwykłą edycję albumu COUNT OF UNEASE znowu jest dość smętne i wolne, co po tym imprezowym segmencie wypada dość blado… Ale jeśli ktoś lubi smutnego Wilsona, to powinien być z tej piosenki zadowolony. Ja chyba wolę go w wersji disco 🙂 Aczkolwiek bardzo doceniam kosmiczny vibe tej piosenki, myślę, że Ziggy Stardust by ją zabrał ze sobą do domu, gdyby nie odleciał przed jej powstaniem.
Kompozycje Stevena można lubić lub nie, ale chyba nikt mu nie odmówi dobrego brzmienia. THE FUTURE BITES jest wyprodukowane prze-cu-dow-nie. Jest przestrzenne, lekkie, mimo mrocznych i dysonansowych momentów w ogóle nie męczy uszu, a w paru momentach wręcz unosi w kosmos (zwłaszcza KING GHOST i MAN OF THE PEOPLE). Nowoczesna produkcja nie zasłoni jednak pewnej wrodzonej nostalgii, która przenika cały ten album… I całą twórczość Wilsona. Kiedy w streamowanym na YT wywiadzie Steven powiedział, że chce stworzyć „album brzmiący jak przyszłość”, reakcje widzów na czacie były dość jednoznaczne: od „awww, that’s cute”, przez „haha, powodzenia” po bardzo prawdziwe „Steven, tobie old school płynie we krwi i za to cię kochamy”. No i faktycznie, THE FUTURE BITES nie jest specjalnie odkrywcze (najbliżej „teraźniejszości” zbliżył się chyba w SELF), ani futurystyczne. I to nie jest świadoma stylizacja czy eksploatowanie przyszłości, po prostu… No, są tacy ludzie, którym old school płynie we krwi i nic z tym za bardzo nie mogą zrobić. Tak więc nie dajcie się zwieść marketingowi: THE FUTURE BITES nie stanowi jakiejś rewolucji w przedstawianiu przyszłości. Przynajmniej, jeśli chodzi o muzykę. Mi to nie przeszkadza wcale, ale lojalnie uprzedzam!
A skoro już jesteśmy przy kampanii reklamowej, to przejdźmy do następnego punktu programu, czyli…
2. TREŚĆ ALBUMU
I w tym momencie napełniony kosmosem balon w brzuszku zostaje przekłuty, a uśmiech wywołany przez FOLLOWERa czy SELF trochę zastyga na ustach. THE FUTURE BITES bowiem został pomyślany jako pewnego rodzaju… „komentarz” to będzie złe słowo, „pastisz” chyba pasuje lepiej… pastisz współczesnej kultury konsumpcyjnej oraz dość krzywe i dystopijne spojrzenie w możliwą przyszłość. Przykładowo, UNSELF i SELF brzmi jak celebracja ego, które kocha tylko samo siebie. KING GHOST tworzy dość niejednoznaczną historię, ale jej kluczowym elementem jest poczucie porażki i domaganie się uwagi od jakiegoś zewnętrznego podmiotu. Albo dysocjacja pomiędzy osonbą a jej wizerunkiem w social media… Dobra, Wilson, skoro tak twierdzisz (Electronic Sounds, 2021?). MAN OF THE PEOPLE, FOLLOWER i EMINENT SLEAZE na różne sposoby drwią z fenomenu celebrytów – czy to społecznościowych, czy też technologiczno-korporacyjnych – i tego, jak wiele uchodzi im na sucho. I tak dalej i tak dalej… Do niektórych utworów jeszcze wrócę w dalszej części tekstu, ale jedno jest pewne: okazuje się, że te skojarzenia z Black Mirror nie były bezpodstawne.
Na osobny akapit zasługuje jeszcze oprawa wizualno-promocyjna albumu, bo tutaj się dzieją naprawdę ciekawe koncepcyjnie rzeczy. W materiałach reklamowych (i mam tu na myśli zarówno teledyski, jak i stronę internetową oraz „merch” wystawiony na sprzedaż) Wilson stworzył świat fikcyjnej korporacji, tytułowej THE FUTURE BITES, która zajmuje się… szeroko pojętym designem? Ciężko to jakoś sprecyzować. W każdym razie produkuje rzeczy w białym kolorze z numerami seryjnymi i sprzedaje je z olbrzymią przebitką cenową. W teledysku do utworu PERSONAL SHOPPER widać, jak ludzie poświęcają w galeriach handlowych swoje palce, oczy i w ogóle wszystko za kolejne produkty… a gdy otwiera się punkt TFB, płaczą ze szczęścia (o ile mają oczy). Ewidentnie jest to wideo satyryczne – plastik pozbawiania się części ciała przypomina odcinki Doctora Who z Dziewiątym Doktorem, tego nie można interpretować na serio w roku 2021 – ale ta satyra jest bardzo grubo ciosana. Dużo lepiej, moim zdaniem, wypada teledysk do EMINENT SLEAZE, w którym Steven odgrywa szefa TFB: połączenie Steve’a Jobbsa z Elonem Muskiem i projektantami mody. Wprawdzie we wprowadzeniu całkowitej hegemonii kapitalistycznej spod znaku gryzącej przyszłości odrobinę przeszkadza fakt, że ludzkość na Ziemi prawie wyginęła. Ale nic straconego – przynajmniej szef może odebrać swój absolutnie limitowany produkt, jakim jest potwierdzenie bycia ostatnią osobą na Ziemi! Przyznam, że nawet się zaśmiałam z tego pomysłu i jego realizacji. Ten poziom absurdu kojarzy mi się z Philipem Dickiem, a równocześnie nie ujmuje wcale powagi sytuacji… Bo przecież istnieją ludzie, którzy są w stanie coś takiego zrobić. Albo wygodnie zwiać na Marsa, gdy na naszej planecie zrobi się, he he, za gorąco.
Czy można zatem powiedzieć, że Wilsonowi udał się dobry koncept do albumu? No, tutaj sprawa jest bardziej skomplikowana. Z jednej strony najprostsza, najbardziej oczywista interpretacja albumu jest taka, że to boomerski płacz i narzekanie na to, że ludzie kupują rzeczy. Z tego, co widziałam, całkiem sporo recenzentów przyjęło właśnie tę, niezbyt korzystną dla Wilsona optykę. Przykładowo, w jednej z pierwszych recenzji w Google Mateusz Sikorski nazwał THE FUTURE BITES pretensjonalną hipokryzją; bo jak można krytykować nadmierny konsumeryzm i samemu wydawać płytę w edycji deluxe? (kulturalnemedia.pl, 01/2021) Podobną nutkę widać też w recenzji Bartka Chacińskiego, chociaż on głównie się roztkliwia nad tym, że kompozycje są miałkie, a Steven już nie jest „przyszłością muzyki progowej”… Tak jakby kiedykolwiek nią był (Polifonia, 01/2021).
[EDIT: O ile nie zaprzeczam roli Wilsona i PT w przywróceniu muzyce progresywnej blasku — co do popularności to hm, jestem uprzedzona, więc nie będę oceniać — to jakoś nie jestem w stanie usłyszeć tej nowoczesności w warstwie kompozycyjnej. Jeśli już to w produkcji i aranżu, ale to melodyczne DNA Wilsona to jednak nostalgia, przynajmniej wedle mojego ucha]
Z drugiej strony sam Wilson w każdym wywiadzie, który mi wpadł w ręce, odżegnuje się od bycia „dziadkiem krzyczącym na chmury”. Jak sam twierdzi, kocha współczesną obfitość wszystkiego i kocha zakupy, a THE FUTURE BITES miało być raczej ironizowaniem na temat współczesności niż pełnoprawnym komentarzem politycznym. Aczkolwiek też przyznaje, że w momencie nagrywania płyty miał dość mizantropijną wizję ludzkości: Trump, Brexit… (Teraz Rock, 02/2021). Bez wątpienia część tego rozczarowania wszystkim dostała się na album, ale przynajmniej w założeniu ten projekt nie miał być wyłącznie nadętą krytyką współczesności.
Zakładam, że właśnie ta ambiwalencja – zachwyt kulturą dostępności, obfitości, ale też świadomość, że za jej kulisami kryje się potężna dawka manipulacji i dystopii – stała za kontrastem pomiędzy stosunkowo wesołą… a raczej odwołującą się do konceptu wesołości i zabawy otoczką, a dość depresyjnymi tekstami. Niestety, na przytoczonych wyżej przykładach widać, że ten ironiczny aspekt muzyki przeleciał nad głowami części publiczności, zupełnie jak w memie „joke/you”. Nad moją głową nie przeleciał – może jakiś wywiad ze Stevenem nieświadomie wpłynął na postrzeganie muzyki. Problem jest taki, że ja nie do końca się zgadzam z takim ambiwalentnym podejściem do tematu. To znaczy jasne, krytyka kapitalizmu nie musi być zawsze bardzo poważna i ex cathedra, ale jednak… Poczucie, że jako planeta bujamy się na krawędzi i naprawdę warto by się zająć czymś więcej niż heheszkami z kapitalizmu troszeczkę mnie odsuwa. Nie ukrywam, wciąż się bujam do kawałków z THE FUTURE BITES, nawet pójdę na koncert (podobno ma być powiązany z konceptem), ale żeby zachwycać się stworzonym na rzecz tej płyty przekazem, to już niekoniecznie. Doceniam starania, ale nie jestem przekonana na sto procent. Miałam też pewne obawy, czy ta ironia i „miłość mimo wszystko”, o której Wilson mówił, będzie czytelna, no i jednak chyba do końca nie jest. Przynajmniej nie wynika z samych piosenek, a przez to łatwo je można odczytać jako wyraz hipokryzji.
Przyznam jednak, że album mimo wszystko mi się podoba w tej swojej kampowości i nie zawsze zręcznym bujaniu się pomiędzy wyrozumiałością dla ludzkich słabości a chrząkaniem „ej, ale w sumie to, jak żyjemy, jest trochę głupie”. Mogłabym więc skończyć ten tekst właśnie w tym miejscu… Gdyby nie jedna rzecz. Taki mały drobiazg w jednej piosence, który jednak boli mnie dużo bardziej niż parę smętnych piosenek czy nie do końca trafiona próba obśmiania kapitalizmu.
To jest właśnie ten moment, w którym przechodzimy do punktu 3 obecnego tekstu…
3. BIRTH CONTROLL PILLS
Do tej pory niewiele napisałam o PERSONAL SHOPPER, bez wątpienia najważniejszym utworze z całego krążka. Ok, wspomniałam, że brzmi jak skażone mrokiem disco i występuje w nim Elton John. Ale czemu właściwie ten utwór jest najważniejszy? O czym on jest? I o co chodzi z tym bolącym drobiazgiem?
Ze wszystkich piosenek na albumie PERSONAL SHOPPER najbardziej zazębia się z towarzyszącą całemu albumowi otoczką. Cały numer stanowi opis zakupoholizmu i tego, jak poprzez nabywanie rzeczy poprawiamy sobie humor czy też poczucie wartości. PERSONAL SHOPPER brzmi jak taka mantra, która ma zaprogramować słuchaczy do kupowania jeszcze więcej rzeczy, jak z jakiejś bardzo złej reklamy… Można to odczytać jako narzekanie boomera, lub też zgodnie z intencjami autora – jako „wyraz miłości” do tej całej kultury… Nie wiem, czy sama bym wpadła na to, że jest tam miłość, jakoś tego aż tak nie słyszę 🙂 Ale na pewno widać w tym utworze pewien pęd do satyry, bo na pewno nie chodzi w niej o to, żeby na serio zachęcać ludzi do zakupoholizmu.
Kompozycja piosenki jest w dwóch momentach złamana listą zakupów: jedną jej część czyta Elton John, a drugą… jakaś kobieta, niestety nie znam jej nazwiska. Zarówno z kontekstu utworu, jak i z wywiadów z twórcą wynika, że na tej liście miały znaleźć się absolutne pierdoły: rzeczy, które kochamy i które uprzyjemniają nam życie, ale nie stanowią podstawy egzystencji. Taki „niezbędnik pierwszego świata”, parafrazując Wilsona. A pomiędzy nazwami wydumanych produktów słychać też wyrażenia „miłość do siebie” „zwątpienie”, „poczucie własnej wartości” (po angielsku to brzmi fajniej, bo wszystko zaczyna się od tego „self”, ego)… Czyli to, co tak naprawdę próbujemy osiągnąć poprzez zakupy? Tak przynajmniej to rozumiem: że zgodnie z myślą utworu nie potrzebujemy pachnących świeczek, mydła z pyłu wulkanicznego czy organicznego telewizora LED, tylko właśnie jakiegoś dopieszczenia ego.
Tylko co na tej liście, do cholery, robi PIGUŁKA ANTYKONCEPCYJNA?
Nie. Serio, Wilson. Nie.
Nie zauważyłam tego za pierwszym osłuchaniem, gdy kawałek wyszedł jako singiel. Ani za kilkunastoma kolejnymi. Ale w pewnym momencie coś mi nagle zadźwięczało w mózgu: „Ej, on tam wymienia pigułkę” i… Do teraz mnie to smuci.
Czy naprawdę muszę tłumaczyć, dlaczego mnie to smuci? Dlaczego antykoncepcja hormonalna nie jest wyłącznie kolejną „rzeczą, która tak naprawdę wcale nie jest nam potrzebna, ale na którą uwielbiamy wydawać pieniądze” (Teraz Rock 02/2021)? *zmęczone westchnięcie* No dobra, skoro już zaistniała taka sytuacja, to podrzucę kilka argumentów w punktach. Choć mi wydają się one absolutnie oczywiste, no ale jak widać… Może nie są.
💊 Kontrola nad płodnością od zawsze była jednym z kluczowych czynników cywilizacyjnych. Nie wierzycie? A o co się teraz rozchodzi w protestach i zadymach w Polsce? Podpowiem: „mordowanie dzieci poczętych” to to nie jest.
💊 Pigułka była pierwszym uniwersalnie dostępnym środkiem, dzięki któremu kobieta sama może pilnować swojej płodności. Sama, bez liczenia na to, że facet w trakcie zabawy zdejmie prezerwatywę, bo jakoś mu niewygodnie (co podobno teraz jest modne).
💊A przynajmniej pierwszym od czasu, gdy niemal wszystkie kobiety znające się na antykoncepcyjnym zielarstwie w Europie zostały uznane za czarownice i spalone (wiecie, polowania na czarownice), a położnictwo i zielarstwo w Stanach zostało wyparte przez rosnące lobby lekarskie w XVIII wieku (Planned Parenthood, 2015). Ale to jest temat na zupełnie inny tekst.
💊 Poza tym owszem, wśród sposobów, nazwijmy to ludowych, było zaskakująco wiele trafnie dobranych środków, których mechanizm działania potwierdzają współczesne badania… Ale było też wiele głupot. (Planned Parenthood). A i te „trafne” przesądy niekoniecznie były stuprocentowo pewne: dawkowanie, stopień dojrzałości… No, dużo rzeczy mogło pójść nie tak. Pigułka zdecydowanie ma tu przewagę.
💊 W związku z powyższymi punktami można bezpiecznie wysnuć wniosek, że powstanie pigułki znacząco przyczyniło się do emancypacji kobiet w życiu zawodowym, oraz… jak to nazwać… społeczno-seksualnym (cała kultura randek i zawierania małżeństw). Nie bez powodu o latach 60. i 70. XX wieku mówi się „rewolucja seksualna”. Właśnie od tej zmiany, do zmiany w zachowaniu i życiu kobiet wywołanej wynalezieniem pigułki wzięła się ta nazwa (Allyn 2000).
💊 A jeszcze nie zapominajmy o tym, że antykoncepcja hormonalna jest wykorzystywana również w celach medycznych. Przydaje się między innymi do leczenia syndromu policystycznych jajników, endometriozy, trądziku o podłożu hormonalnym, czy też zaburzeń miesiączkowania. TO SĄ NAPRAWDĘ POWAŻNE DOLEGLIWOŚCI.
Oczywiście, nie ma co tutaj stawiać antykoncepcji hormonalnej na ołtarzu i bić jej pokłonów (to naprawdę nie jest środek dla wszystkich i zdecydowanie zachęcam do dopasowywania jej pod okiem lekarza), ale jednak ciężko jest przecenić jej historyczną rolę. A w niektórych krajach – hehe polska.. ale nie tylko, nawet w Japonii dopuszczenie pigułki jako środka antykoncepcyjnego zajęło 40 lat, a wiagrę to przepuścili w pół roku – i niektórych kręgach (papież Paweł VI zabronił jej używania w encyklice z 1968 roku) jej istnienie wciąż wywołuje kontrowersje.
Tak więc chyba nic dziwnego, że umieszczenie jej na liście, nazwijmy to wprost, cywilizacyjnych pierdół trochę mnie kłuje w oczy. Okej, pigułka stanowi wytwór cywilizacji i tak zwanego pierwszego świata, ale na pewno nie jest pierdołą
.Skąd w ogóle Wilsonowi wpadła taka myśl do głowy? Nie wiem. Może to jakieś bezmyślne powielenie patriarchalnego wzorca, w którym to facet ma się martwić o antykoncepcję, a kobiety niech sobie nie zawracają tym ślicznych główek… Przez chwilę się wystraszyłam, że może Steven jest tak naprawdę dziadersem, który potępia samostanowienie kobiet, ale raczej nic na to nie wskazuje… Na THE FUTURE BITES nie ma innych takich wyskoków, z wywiadów raczej nie wyłania się obraz konserwy… A poza tym facet niedawno wziął ślub i zakładam, że jego żona by nie robiła sobie ani swoim córkom krzywdy wiążąc się z seksistą.
W tym miejscu muszę dobitnie zaznaczyć: NIE, NIE CHCĘ CANCELLOWAĆ WILSONA, ANI GO NIE POTĘPIAM I NIE UWAŻAM ZA NAJGORSZEGO, BO STRZELIŁ GŁUPOTĘ. Wręcz przeciwnie, wciąż lubię jego personę nerdowego smutasa. Ale jednak fakt jest taki, że strzelił trochę głupotę i naprawdę warto ją, w moim odczuciu, naprostować.
Zamiast „pigułki” na tej liście powinno się znaleźć coś w stylu… Hm, ja wiem? „Kryształowy wibrator” czy coś takiego. Jeśli już musimy iść w przedmioty o charakterze erotycznym, to takie coś dużo lepiej wpasowywałoby się w estetykę rozbuchanego konsumpcjonizmu i problemów pierwszego świata, które niszczą planetę (zaznaczam lekki sarkazm).
***
Tak sobie jeszcze myślę – obiecuję, że już zmierzam ku końcowi – że pewne rzeczy naprawdę potrafią zupełnie inaczej zabrzmieć, gdy zostaną odebrane i zinterpretowane w innym kontekście niż źródłowy. Nie jestem wcale pewna, czy którakolwiek ze słuchaczek w Wielkiej Brytanii by się oburzyła na ten konkretny punkt na liście… Chociaż dostępność pigułek, jak się okazuje, jest tam ostatnio problemem (Davis, 09/2020), więc może powinny? W każdym razie, chcę przez to powiedzieć, że dla mojej rozdrażnionej przez sytuację aborcyjną w polsce duszy każde zbywanie znaczenia kontroli reprodukcyjnej boli 10 razy bardziej, nawet jeśli niekoniecznie powinno. (Innymi słowy, tak, mam świadomość, że się trochę czepiam o słówka). W wywiadzie dla „Teraz Rocka” Wilson powiedział, że „chce stworzyć lustro, w którym ludzkość może się przejrzeć”. I jakkolwiek to stwierdzenie jest okrutnie pompatyczne, to w moim przypadku chyba mu się udało, skoro w THE FUTURE BITES zobaczyłam nie tylko moje ukochane motywy taneczno-dystopijne, ale też rany, jakie powstają na psychice od bycia kobietą/osobą z macicą w tym kraju, którego językiem się teraz posługuję. Ech.
***
4. LINKI
Płyty można posłuchać na Spotify:
Graficzkę promocyjną stworzyłam dzięki kreatorowi postaci: https://picrew.me/image_maker/199212 Kolory dopasowałam w Instagramie, a napis dorzuciłam edytując zdjęcie w Galerii Androida.
BIBLIOGRAFIA:
- Bartek Chaciński, „Dzisiejsza nadzieja jako zawód przyszłości”, Polifonia. Płyty Bartka Chacińskiego, 1.02.2021, https://polifonia.blog.polityka.pl/2021/02/01/dzisiejsza-nadzieja-jako-zawod-przyszlosci/
- David Allyn, „Make Love, Not War: The Sexual Revolution”, Little, Brown and Company, Boston – New York – London, 2000, https://archive.org/details/makelovenotwarse00ally
- Marcin Sikorski, „The Future Bites – o Stevenie, który pikował w dół”, Kulturalne Media, 20 stycznia 2021, https://kulturalnemedia.pl/strona-glowna/steven-wilson-the-future-bites-recenzja/
- Mark Roland, „AN ARTICLE ABOUT STEVEN WILSON”, Electronic Sounds, Issue 73, Pam Communications Limited, Nowrich 2021?, p. 32-41Nicola Davis, „Women in England struggling to access contraception as result of underfunding”, The Guardian, 10 września 2020, https://www.theguardian.com/society/2020/sep/10/women-in-uk-struggling-to-access-contraception-as-result-of-underfunding
- Planned Parenthood Federation of America, „The Birth Control Pill. A History”, czerwiec 2015, https://www.plannedparenthood.org/files/1514/3518/7100/Pill_History_FactSheet.pdf
- Steven Wilson, Jordan Babula, „Czarne lustro”, „Teraz Rock” nr 2(215), luty 2021, str 14-19
- „THE FUTURE BITES: A Conversation With Steven Wilson”, Steven Wilson, YouTube, nadawane na żywo 26 października 2020 https://www.youtube.com/watch?v=T9L5JF7oKoY
- Steven Wilson „’King Ghost’ / ‘Eminent Sleaze’”, Electronic Sounds, Issue 73, Pam Communications Limited, Nowrich 2021?, p. 7