Twórczość Zosi Hołubowskiej znanej również jako Mala Herba, dopadła mnie znienacka na początku roku i jakoś nie chce odpuścić. Najpierw jej konto magicznie pojawiło się wśród moich obserwowanych osób na Instagramie[1]… Piszę „magicznie”, bo nie pamiętam, kiedy i dlaczego kliknęłam ten przycisk follow… A potem informacje o jej debiutanckiej[2] płycie „Demonologia” zaczęły wyrastać w wielu różnych miejscach Internetu, do których stosunkowo często zaglądam. I o ile zwykle takie informacje ignoruję, gdyż moja podświadomość nie umie się pozbyć przeświadczenia „jak na coś jest jest hype, to nie może być dobre”. Swoją drogą to nawet nie jest prawda, po prostu gdzieś we mnie wciąż kryją się nieprzepracowane pokłady głupiego snobizmu. Tym razem jednak coś mnie tknęło, by tę premierę sprawdzić. Cóż mogę rzecz, nie żałuję.
Gdy zajrzymy na stronę Złego Ziółka („mala herba” to dosłownie „złe ziele”, ale ja wciąż widzę w tym przymiotniku widmo Ł, stąd zdrobnienie), dowiemy się, że tworzy „synth witchcraft”. I te dwa słowa znakomicie opisują jej muzykę. Na „Demonologii” elektroniczne melodie i beaty przepięknie mieszają się z folkowymi ozdobnikami i śpiewem przywołującym z mroku wszystko, czego się boimy. Zaznaczę jednak – nie chcę tutaj nikogo wprowadzić w błąd – że wbrew pozorom Mala Herba niewiele ma wspólnego z witchhouse’em. A przynajmniej nie z taką wersją jego gatunku, z którą miałam styczność do tej pory. Tak, witchhouse można podsumować jako mroczną elektronikę z okultystycznymi motywami, ale… Moje doświadczenie wskazuje, że wokale w tym gatunku raczej dążą do wysokiego, „napowietrzonego brzmienia”, a i w warstwie instrumentalnej można się dopatrzyć tendencji do używania wysokich dźwięków w roli przewodniej (co, swoją drogą, nie bardzo pokrywa się z wrażliwością moich uszu). Mala Herba natomiast usadawia się w zdecydowanie niskich rejestrach. Jej głos brzmi mocno i konkretnie, ma w sobie istnego „kopa”. Również kompozycje trzymają się raczej niższych rejestrów, co w połączeniu z tanecznymi, ale też lekko niepokojącymi rytmami brzmi bardzo dobrze i odpowiednio mrocznie.
Co ciekawe, przy pierwszych paru przesłuchaniach to brzmienie mnie nieco uwierało, tym bardziej, że nie umiałam dokładnie wskazać przyczyny. Wokal: super, folkowe ozdobniki: super, kompozycje fajnie się kleją, ale kurcze, te klawisze brzmiały mi nieco… przaśnie? Nie tanio, tanie Casio (czy też dźwięk stylizowany na tanie Casio) brzmi inaczej… Na pewno jednak zdecydowanie odstawały od rzeczy, których słucham na co dzień. Objawienie przyszło dopiero, gdy przełączyłam się na chwilę na Eurythmics. Okej, Annie Lennox i spółka sadzali swoje kompozycje sporo wyżej w skali keyboardu, ale na przykład w utworze „Kupały” występuje w pewnym momencie to samo brzmienie, co w Sweet Dreams. Nie wiem, na ile jest to korelacja, a na ile wynikanie… Nie wydaje mi się, by Mala Herba umyślnie stosowała retrostylizację. Ale jednak ciekawy jest ten hauntologiczny duch, który rodzi się z tego podobieństwa[3]. Wyjaśnia on również pierwsze wrażenie „przaśności”: mimo wszystko większość współczesnych przeróbek brzmień lat 80. i 90. są wygładzone na maksa i podane bez większości brudów, które na różnych etapach się wtedy zakradały w brzmienie. W „Demonologii” natomiast słychać właśnie to ówczesne, obecnie nieco uncanny zabarwienie dźwięku. Na szczęście do wszystkiego można się przyzwyczaić i teraz już klawisze nie psują mi frajdy z obcowania z treścią albumu.
A co się kryje w tej treści, poza niewątpliwie gotyckim tańcowaniem? Teksty na „Demonologii” są raczej oszczędne i służą bardziej wywoływaniu nastroju niż kreśleniu jakiejś konkretnej fabuły… Wszystkie jednak w jakiś sposób nawiązują do motywu świętowania, drogi, dziczy. Jest w nich zachęta do celebracji życia i natury, ale też tęsknota i rozważania nad tym, jak i dlaczego znajdujemy się w takim a nie innym punkcie. Ulotność i niejednoznaczność tekstów pozwala na wiele interpretacji: można je uznać za eskapistyczną wycieczkę w kierunku dawno zaginionych mitologii, a można też je uznać za metaforę tego, co się dzieje obecnie. Nie śmiem rozstrzygać, które z tych odczytań było zamierzeniem autorki 🙂
Powiem jednak, że w jakiś przedziwny sposób demonologiczne piosenki bardzo zgrywają się z moimi ostatnimi przemyśleniami i imaginacjami, o których planuję trochę opowiedzieć w Radiu Kapitał za tydzień… Zresztą jestem niemal pewna, że któryś z utworów Mali (Malej… a sio, duchu litery Ł!) Herby też w niej zagości. O podobnych irracjonalnych splotach i zbiegach okoliczności mówi zresztą Olga Tokarczuk w swoim zbiorze esejów „Czuły narrator”. Może faktycznie czasem szeroko rozumiany „wszechświat” podsuwa nam akurat to, czego potrzebujemy. I faktycznie, ja na jakimś poziomie bardzo potrzebowałam tego albumu. Nie tylko do audycji, po prostu bardzo pasuje do tego, co teraz się dzieje w mojej głowie. Cieszę się, że tym razem wewnętrzny snob nie wygrał…
Heh. Tyle słów, a mogłabym po prostu napisać jedno. Polecam ❤
https://malaherba.bandcamp.com/album/demonologia
____
[1] Ciągle zapominam o tym wspomnieć… mam instagrama. URL: @19czwartych.
[2] Na bandcampie można znaleźć też wcześniejsze nagrania Zosi, ale jak rozumiem, to są głównie dema, single, epki… Nic aż tak zobowiązującego. „Demonologia” jest natomiast podpisana jako oficjalny debiut.
[3] Podobny duch hauntologii zresztą unosi się też nad teledyskiem do singla „Kupały”. Coś w tym montażu, w przejściach, w odwracanych ujęciach nieuchronnie kojarzy mi się z Vivą. Ktoś pamięta jeszcze Vivę? I znowu nie wiem, czy to umyślna stylizacja, czy to tylko przypadkowa zbieżność… Uznaję tę sprawę za otwartą.
Jedna uwaga do wpisu “RAPORT Z PRZESŁUCHANIA: MALA HERBA „DEMONOLOGIA” (2021)”