BĘDĄ SPOILERY
Po dłuższej przerwie udało mi się dokończyć zbiór queerowej fantastyki od Grupy Wydawniczej Alpaka. Przerwa ta nie jest bynajmniej winą książki: po prostu tak to jest, kiedy się czyta milion rzeczy naraz i jeszcze robi jakieś researche. Ostatnio jednak czułam, że bardzo potrzebuję czegoś miłego i pluszowego na odtrutkę od smutków codzienności (sami-wiecie-co i sami-wiecie-kto). Próbowałam, z miernym skutkiem, zaczynać różne książki, aż w końcu wróciłam do przerwanej lektury tęczowego zbiorku i… zaskoczyło.
To jest w sumie dość ciekawe. W pierwszej części zbioru, o której pisałam parę miesięcy temu, wyraźnie można było wyczuć chęć autorek/autorów do rozliczania się z homofobią i dawania jej alternatywy. Mam jednak wrażenie, że większość opowiadań z „drugiej tury” lektury celuje już w inny klimat… Mianowicie taki, w którym bohaterki/bohaterowie walczą z wyzwaniami i przeszkodami zupełnie niezwiązanymi z kwestiami orientacji czy też tożsamości płciowej. Część czytelników pewnie uzna to za „niepotrzebne udziwnienia, które nie służą fabule, na mnie jednak podziałało to wyjątkowo kojąco. Aż przypomina mi się pojęcie queernormatywności, wprowadzone na początku zbiorku przez Katarzynę Nowacką, połączone z wezwaniem do przełamywania ograniczeń wyobraźni i śmiałego dążenia do utopii. Coś czuję, że w listopadzie 2020 roku ten apel jest jeszcze bardziej aktualny niż w momencie powstawania tekstu.
Nawet w tych opowiadaniach, w których pojawiał się wątek homofobii i transfobii, ostateczne przesłania wydawały mi się bardzo pozytywne i budujące. Nie wiem, czy jest to kwestia przesunięcia dyskursu – może wszystko płonie tak bardzo, że każdy okruch akceptacji i wsparcia wydaje mi się mile widziany, nawet jeśli nie jest kierowany bezpośrednio do mnie. Może po prostu redaktorki tak ustawiły tekst, by uzyskać efekt „od smutków życia do tęczowych utopii”. A może jest to właśnie kwestia uwolnienia wyobraźni i poczucia, że jednak może jakimś cudem uda nam się wymyślić i wprowadzić w życie nową jakość życia. W każdym razie dokończenie tęczowego zbioru było dla mnie bardzo kojącym doświadczeniem i jeśli ktoś potrzebuje mentalnego kocyka, to bardzo polecam.
To nie znaczy, że wszystko w „Tęczowe i fantastyczne” podobało mi się bezwarunkowo. Kilka opowiadań zbyt wyraźnie skręciło w stronę czystego romansu ze śladowymi zaledwie ilościami fantastyki. Nie dla wszystkich będzie to problem, ale muszę przyznać, że niespecjalnie przepadam za romansem jako gatunkiem literackim… Te opowiadania więc zapisały się w mojej głowie jako odrobinę męczące, no bo ile można ciamkać o miłości. Ja wiem, taka tematyka antologii, ciężko pisać o orientacjach romantycznych bez miłości. A gdyby historie zawarte w tomiku skupiały się wyłącznie na kwestiach seksualnych i seksie, marudziłabym jeszcze bardziej* 😀 Potraktujcie zatem to narzekanie w sposób informacyjny: tak, znajdzie się tu parę tekstów o charakterze bezwstydnie romansowym.
[*Żeby nie było, nie chodzi tu o kwestię, że o fu, seks LGBT. Po prostu jestem dość niezainteresowana erotyką w fikcji, hetero czy nie hetero. Wiadomo, czasem sceny erotyczne są potrzebne, czasem są po prostu ładne, ale… Nie wiem, gdy występują w nadmiarze, to wywołują we mnie irytację lub śmiech. A moje pojęcie „w nadmiarze” jest stosunkowo restrykcyjne. Może to pruderia, może to reakcja alergiczna na popkulturalny „syndrom HBO” ¯\_(ツ)_/¯ ]
Z innych spraw, do których można się przyczepić: parę razy zawiodła redakcja – zapamiętałam jeden akapit, w którym słowo „jednak” powtórzyło się trzy razy… sama potrafię strzelić takie kiksy, więc piąteczka dla autorki – no i muszę przyznać, że szata graficzna niespecjalnie przypadła mi do gustu. Nawet nie umiem powiedzieć, czy jest zła, po prostu większość ilustracji i okładkę wywołała we mnie reakcję „nie moja estetyka”. Ale w sumie nie wszystko musi być idealnie pod linijkę mojego gustu i nie zamierzam się tutaj… wyżywać bez powodu czy też bez większych argumentów. W każdym razie nie zaobserwowałam kobiet przedstawionych jako przerysowane kobietony, a to zawsze plus!
Dobrze, obowiązkowe marudzenie odhaczone. Przejdźmy zatem do najprzyjemniejszej części tego tekstu, czyli do rozważań na temat najciekawszych opowiadań z „drugiej tury”. Oczywiście mówię tu o najciekawszych opowiadaniach dla mnie, za gusta i potrzeby innych czytelników ręczyć nie mogę 🙂
🌈 Moim faworytem z drugiej części antologii jest historia Anny Łagan, „Wyspa łosi”. Podoba mi się w niej dosłownie wszystko: senne turystyczne miasteczko przypominające skandynawskie Twin Peaks, atmosfera tajemnicy, mroczny folklor, relacja pomiędzy dwoma bohaterkami… Na pewnym poziomie jest to po prostu świetny horror, który z chęcią zobaczyłabym w formie filmowej. Najmocniej jednak przemówił do mnie wątek przeszłości narratorki. Wychodzenie z toksycznych relacji to niezwykle trudny i bolesny – a równocześnie cholernie ważny – temat. Na szczęście autorka przedstawia go z idealnym wręcz wyczuciem. Pisze o nich w poruszający i wiarygodny sposób, a równocześnie nie posuwa się do bezlitosnego grania na traumach, co mogłoby się skończyć uruchamianiem triggerów. Przynajmniej u mnie obyło się bez ich włączania, i bardzo się z tego cieszę.
🌈 Drugie ulubione opowiadanie to „Mam na imię Nert” Anny Q. Powiem tak: gdy mam do wyboru science fiction lub fantasy, zdecydowanie wybieram science fiction. Jak na złość, w tęczowej antologii fantastyki naukowej jest dość mało. Dominuje fantasy, ożywianie folklorów i legend, a także remiksy fantastyczno-historyczne. Na tym tle „Mam na imię Nert” wyróżnia się jak księżyc na niebie pełnym gwiazd. Anna Q postawiła na science fiction i to w jakim stylu! Łączy Wielki Wybuch, kryształy, miłość, uwielbienie nauki i egzystencję w różnych formach i postaciach, tworząc z tego cudownie czułą i pełną zachwytu nad światem historię. Równocześnie jednak opowiadanie to ma w sobie rozmach, godny samego Stanisława Lema (grube porównanie, wiem). Wciąż czuję się nim oczarowana.
🌈 „Nowicjat” Mateusza Tokarskiego wydaje mi się ciekawym głosem nie tylko w urban fantasy, ale też w całym dyskursie otaczającym tak zwane „współczesne czarownice”. Nie da się bowiem ukryć, że czarownica jest wybitnie sfeminizowanym archetypem, obecnie przejętym przez feministki jako symbol walki z patriarchatem. A co z mężczyznami, czy oni mogą być czarownicami? I jak mieliby się poruszać w ramach tego archetypu? Wcześniej te pytania nie przyszły mi do głowy – tu przepraszam wszystkie męskie czarownice za to niedopatrzenie – ale przyznam, że po lekturze „Nowicjatu” to pytanie zostało mi gdzieś w głowie, i na pewno je uwzględnię przy okazji swoich badań. Na razie mogę jedynie powiedzieć, że bardzo podoba mi się sugerowana przez Mateusza odpowiedź: czarownica to ktoś, kto jest w stanie przekroczyć granice konwenansów i ról płciowych, niezależnie od tego, z której właściwie strony je przekracza. Jest to perspektywa, którą faktycznie da się prześledzić: ostatecznie „klasyczne” czarownice właśnie dlatego były prześladowane, ponieważ wyłamywały się z przygotowanej przez patriarchat/rodzący się kapitalizm roli kobiety… Bohater „Nowicjatu” natomiast musiał w jakiś sposób przekroczyć rolę mężczyzny, by wyzwolić w sobie magię. Sądząc po temacie antologii można by uznać, że przekroczył ją poprzez zmianę tożsamości płciowej, ale sama nie wiem… Treść opowiadania nie jest tu całkowicie jednoznaczna, co pozostawia pewną nadzieję cisheretykom na odkrycie swojej wewnętrznej czarownicy. I niech ją odkrywają, na zdrowie 😀
🌈 Napisana przez Annę Q „Irene” nie należy do moich ulubionych opowiadań ze zbiorku. To właśnie jest jedna z tych historii, gdzie fantastyka wydaje się być zaledwie pretekstem do romansu. No nic nie poradzę, wolę odwrócone proporcje… A JEDNAK muszę przyznać, że jestem pod olbrzymim wrażeniem opisu tła akcji: klasztoru, odwiedzających go gości, pobliskiego miasteczka. Ta cała atmosfera ciszy i spokoju została oddana niezwykle sugestywnie i bardzo przyjemnie zapisała mi się w głowie. Myślę, że to opowiadanie bardzo spodoba się fankom i fanom estetyki „cottagecore”, bo właśnie taką atmosferę w nim wyczuwam.
O, właśnie zdałam sobie sprawę, że wymieniłam Annę Q dwa razy. Pozdrawiam ❤
🌈 Na koniec zostawiłam ostatnie opowiadanie z antologii, „Kwiaty w mroku” Pawła Wójcika. Choć w tomiku znajduje się więcej historii z potencjałem na rozwinięcie w powieść lub kontynuację, opowiadanie Pawła jako jedyne zostawiło mnie z ostrym poczuciem niedosytu i myślą „gdzie jest ciąg dalszy, I NEED TO BINGE”. Niby to „tylko” kryminalna przygodówka w klimacie urban fantasy/cyberpunk/new weird, bez większych prób wstrząsania nerwami i światopoglądem czytelnika, a jakoś naprawdę mnie wciągnęła. Tak więc, Pawle… Gdzie jest ten ciąg dalszy? Pytam dla koleżanki 😉
Zanim zakończę swoje chaotyczne refleksje, chciałabym podziękować z całego serca całej ekipie, która pracowała nad tym zbiorem. A także przepraszam wszystkich, których nie wymieniłam w swoich tekstach, albo którzy poczuli się w jakiś sposób na celowniku mojej krytyki. Pamiętajcie, że wszystkie „mehy” i marudzenia, o których wspomniałam, to są albo drobiazgi, albo odczucia wynikające z nieuchronnych rozbieżności preferencji. Parafrazując znane powiedzonko, nie każdy może być moją zupą pomidorową, to po prostu niewykonalne. Ale doceniam różne smaki, nawet te spoza mojej strefy komfortu. Bądźcie więc pewni: wy również dostarczyliście mi wiele pozytywnych odczuć to między innymi dzięki wam wciąż się trzymam na powierzchni roku 2020.
[Zdjęcie własne. Nie umiem rysować, ale nie znalazłam tęczowych alpak na licencji CC, więc… xD]