Taka historia: idę ze znajomymi wczesnym wieczorem na przystanek autobusowy. Gadamy sobie o rzeczach, nie bardzo zwracamy uwagę na otoczenie, a mimo to kątem oka rejestruję coś, co mój mózg kwalifikuje jako „nie powinno się tu znajdować”. Patrzę w dół i proszę! Na środku chodnika, niemal idealnie pod moimi stopami leży książka. Wzięlibyście takie znalezisko do domu, czy zostawilibyście? Ja przyznaję się, że wzięłam… Nie dość, że znajomi uznali „ta książka cię wybrała”, to jeszcze jej okładka i opis niezwykle mnie skusiły. Całość tego zajścia zaś na tyle utkwiła mi w głowie swoim surrealizmem i filmowością, że rzuciłam wszystkie rozgrzebane lektury[1] i od razu po powrocie do domu i dezynfekcji znaleziska zabrałam się za „Patyki, badyle”. Oto, co w nich znalazłam.
Urszula Zajączkowska opowiada w swojej książce o roślinach. O czym konkretnie? Nie jest łatwo to określić, bo całość ma formę zbioru krótkich esejów i porusza naprawdę wiele botanicznych problemów badawczych. Większość z nich jednak obraca się wokół dwóch kwestii. Jedną z nich jest wpływ czynników zewnętrznych na wewnętrzną budowę i zachowanie roślin. To może brzmieć dość… nieciekawie, ale pomyślcie. Czy wiedzieliście, że wzrost niektórych roślin jest powiązany z grawitacyjnym wpływem Księżyca? Albo myśleliście o tym, jak wojna wpływa na rosnące w mieście drzewa? No cóż, ja nie wiedziałam i się nie zastanawiałam nad tym specjalnie, a to przecież są naprawdę interesujące kwestie! Zwłaszcza ten wpływ Księżyca, to brzmi wręcz… ezoterycznie[2]. A jednak, to zostało udowodnione naukowo! Podobnie jak mój ulubiony motyw, wracający w paru rozdziałach, czyli taniec roślin: otóż, jak się okazuje, nie rosną one prosto, ale zataczają kółka swoimi czubkami i korzeniami. Jest to baaardzo powolny taniec, ale wciąż, ciężko to inaczej określić. Roślinny rave w rytm muzyki Księżyca i nie tylko 😀 Cała książka wypełniona jest podobnymi faktami i badaniami. Czasami musiałam włożyć trochę wysiłku, by je zrozumieć – mogę kochać kwiatki i badyle, ale nie przełożyło się to na moje zainteresowanie biologią botaniczną w szkole… Na szczęście Urszula prowadzi narrację w taki sposób, że nawet laicy nie stracą zainteresowania.
No właśnie, narracja. Tak się składa, że Urszula Zajączkowska jest nie tylko botaniczką i adiuntkem na SGGW, ale też poetką. Właśnie to poetyckie zacięcie odróżnia jej książkę od stereotypowych prac naukowych. Literacki język Urszuli jest przepiękny: mądry, pełen ciekawości i empatii. Wyraźnie widać, jak autorka kocha swoje badyle i patyczki, jak bardzo jest nimi zafascynowana. Do tego stopnia, że wpływa to na jej „naukowy obiektywizm”. Wspomniałam już, że jedną z dominujących kwestii, z której wyrasta „Patyki, badyle” jest botanika; drugą zaś jest właśnie zaduma nad paradoksem metod naukowych, które wszystko sprowadzają do próbek i obrazów, choć przecież rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. Podważa też panujące w świecie nauki milczące przekonanie, jakoby badacz(ka) miał(a) być milczącym intelektualnym głazem. Dzięki temu konstruuje pasjonującą historię, która naprawdę jest w stanie wpłynąć na czytelników.
Może właśnie więcej odkryć naukowych powinno być ujmowanych w taki sposób? Ja na przykład jestem uzależniona od narracji od kiedy tylko nauczono mnie czytać[3] i przypuszczam, że nie stanowię w tej kwestii samotnej wyspy. Nie każdy pewnie tak ma, i to też jest OK, ale dla takich ludzi jak ja, wypatrujących wszędzie opowieści i wzorów taki styl pisania o nauce mógłby przynieść dużo więcej korzyści niż suche „szkiełko i oko”. A z drugiej strony, właśnie dlatego pseudonauka i teorie spiskowe są takim zagrożeniem we współczesnym świecie: konstruują ciekawe opowieści, a ludzie się w nie wkręcają. (I dlatego pisanie o opowieściach, kulturze i jej wpływie na emocje ma sens! To są te same mechanizmy, tylko trzeba je umieć rozpoznać! Dobra, wystarczy tego humanistycznego coachingu, wracamy do tematu…). No cóż, jedyny sposób, by wygrać z fałszywymi i szkodliwymi opowieściami jest stworzenie lepszych. Tak jak to robi Urszula Zajączkowska 🙂
Nie powiem, że ta książka zmieniła moje życie: już wcześniej było w nim wiele miłości do różnego rodzaju zielonych istot (i nie mówię tu o UFO, lol). Na pewno jednak „Patyki, badyle” tę miłość pogłębiły. A także zachęciły do większej uważności na naturę: czegoś, czym COVID i współczesna polityka bardzo zachwiały. Nie oznacza to, naturalnie, że się odetnę od całego świata i będę do końca życia obserwować skrzyp i miętę. Tylko… jakby to ująć… Mam tak, że w codziennych zmaganiach z życiem bardzo potrzebuję poczucia pewnego Absolutu, który pozostanie niezmienny, choćby nie wiem co. W kulturze próżno szukać takich rzeczy – i dobrze, bo absoluty wytwarzane przez człowieka są zwodnicze z zasady. Na religię nie mam co liczyć, jestem ateistką, poza tym patrz poprzednie zdanie o zwodniczości. Ale mogę liczyć na upór roślin i ich bezwzględne, a zarazem wzruszające dążenie do życia, tak pięknie opisane w „Patykach, badylach”. Choć nawet ten Absolut jest zagrożony przez zmiany klimatu, ale cóż. Skrzyp przetrwał tyle milionów lat, może i człowieka przetrwa. A jak nie, to jakieś inne chlorofilowe cudo. Na pewno w to jest mi łatwiej uwierzyć niż… w inne rzeczy.
I tak oto chciałam napisać recenzję, a stoczyłam się w przemyślenia osobiste. Ups. Jeśli jest z tego jakiś morał, to taki, że warto ratować zgubione książki z ulicy. Nigdy się nie przewidzi, jak na nas wpłyną ^_^” Swoją drogą, jeśli ten tekst czyta poprzednia właścicielka, to mogę zwrócić! Aczkolwiek będzie mi szkoda się rozstawiać…
~~~~~~
[1] Jeśli kogoś ciekawi, co mam teraz „na tapecie”, to tak: od czasu poprzedniego strumienia świadomości nie ruszyłam tęczowej antologii. Zaczęłam za to „Caliban and the Witch” Silvii Federici. Ale przerwałam lekturę, by przeczytać „Ideę prozy” Agambena (na szczęście to już skończyłam). Gdzieś jeszcze w tle czeka na mnie ciąg dalszy Trylogii Pękniętej Ziemi N. K. Jensin, wykończenie „Call of Cthulhu”, „The Future of Nostalgia” Svetlany Boym i „O fotografii” Susan Sontag… A zgadnijcie, kto właśnie kupił sobie całą Serię Japońską wydawnictwa Karakter i „Czy psychodeliki uratują świat?” Macieja Lorenca? Tyle nęcących rzeczy, a tu jeszcze trzeba żyć…
[2] Od razu uspokajam, ezoteryki w tej książce nie ma. Przyznam się jednak, że mój mózg pomknął na pół godziny ku rozważaniom „skoro fazy Księżyca mają wpływ na rozwój fasoli, to może na człowieka też…”. Mimo wszystko jednak, korelacja ewentualnego wpływu ciał niebieskich z gwiazdozbiorami widocznymi na niebie parę tysięcy lat temu wydaje się być dość wyolbrzymiona.
[3] Podobno moja mama sprzeciwiała się uczeniu czytania małej Asi w wieku 5 lat, bo przeczytała gdzieś, że zbyt wczesne nabycie tej umiejętności źle wpływa na rozwój. Cóż, tata miał na ten temat inne zdanie 😀 W sumie nie zdziwiłabym się, gdyby faktycznie młody wiek miał wpływ na moją fascynację różnego rodzaju narracjami: do pewnego momentu chłonęłam wszystko jak leci, bez żadnego filtra (z wyjątkiem tego rodzicielskiego) i dość ciężko szło mi emocjonalne odróżnianie fikcji od życia materialnego. Intelektualnie spoko, nie wierzyłam w Hogwart (…chyba), ale emocjonalnie wszystko, co czytałam, było dla mnie równie ważne, co świat zewnętrzny. To chyba nie za dobrze, prawdę mówiąc. Ale nie wiem. Ciekawe, czy wy też tak macie.