RAPORT Z PRZESŁUCHANIA: LOUISE PATRICIA CRANE 💜DEEP BLUE💜 (2020)

Mam taką wadę, że bardzo łatwo złapać mnie na niektóre słowa-klucze. Często wychodzą z tego popkulturowe i muzyczne zawody, ale czasem też można znaleźć coś fajnego. Parę dni temu, na przykład, na mojej składance na Spotify pojawiła się nieznana mi wcześniej piosenka o tytule „Ophelia”. No cóż, widzę, że coś ma Ofelię w nazwie to klikam. I tak trafiłam na jeszcze ciepły – bo z połowy maja tego roku – album Louise Patricii Crane o wdzięcznym tytule „Deep Blue”.

Powiem szczerze: najłatwiej ten album byłoby opisać po prostu rzucając nazwiskami i nazwami zespołów ludzi, którzy przy nim pracowali[1]. Dla ludzi interesujących się nieco bardziej muzyką z „moich kręgów”, czyli szeroko pojętego gotyku i progresji, to by serio wystarczyło. „Deep Blue” jest bowiem dokładnie takim dzieckiem, jakiego można oczekiwać po pracujących nad nim muzycznych rodzicach (ta metafora wyszła dość niepokojąco, przepraszam). Ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi znać każde nazwisko i każdy zespół, jaki gra na świecie, więc…

Najprościej mówiąc, na tej płycie mieszają się trzy gatunki muzyczne: rozumiany dość szeroko rock gotycki, tradycyjny rock progresywny i dream pop. Wpływ rocka gotyckiego najbardziej czuć w dwóch pierwszych kawałkach, „Deity” i „Snake Oil”. Są one dynamiczne, prowadzone gitarą i żywą perkusją, przenosząc słuchaczy – a przynajmniej tę konkretną słuchaczkę – w ruiny średniowiecznego zamku, gdzie można tańczyć do upadłego przy świetle księżyca[2]. Nawet jednak w tych pierwszych utworach mocno wybija się również element progresywny w postaci harmonii i wokaliz śpiewanych tym charakterystycznym dla grup z lat 60. i 70. wysokim męskim głosem. (Nawiasem mówiąc, bardzo szanuję to odwrócenie ról, standardowo kobiety jednak częściej są spychane do chórków). Dodatkowo w „Snake Oil” pojawia się uroczy flecik, nieodzownie kojarzący się z folkowo-psychodelicznymi klimatami Wielkiej Brytanii lat 60. oraz ozdobniki wygrywane na orientalnych instrumentach. Trzeba nadmienić, że flet, wokalizy i pewien charakterystyczny dla rocka progresywno-psychodelicznego aranżacyjny sznyt pozostanie z nami już do końca tego albumu, więc jeśli ktoś nie lubi takich klimatów, no to… Przykro mi.

Po pierwszych dwóch utworach klimat rockowy jednak ustępuje miejsca bardziej popowo-balladowym kompozycjom. Wprawdzie nie znika całkowicie i wciąż daje o sobie znać w gitarowej partii „Painted World”, mostku „Ophelii” czy zwieńczeniu płyty: utworze „The Eve of The Hunter”. Trzeba jednak się przygotować na to, że większość płyty jest utrzymana w wolniejszym i bardziej „rozmarzonym” tempie, niż początek mógłby to zapowiadać. W utworze „Deep Blue” pojawiają się też prześliczne, baśniowe pianino i smyczki.

To wszystko jest jednak tłem dla wokalu. Louise ma dość głęboki głos i nie wspina się w tym albumie na jakiś wyżyny sopranowe, a gdy wchodzi na wyższe partie, raczej angażuje swój „breathy voice” zamiast wyciskać górę siłowo. Dzięki temu jej wokal ma szansę spodobać się nawet zagorzałym przeciwnikom damskich śpiewów. Jeśli zaś chodzi o barwę… Może przenoszę wrażenie z jej wyglądu, ale dla mnie tak mogłaby śpiewać nieco młodsza Morticia Addams (i jest to komplement, jak coś).

Do tej pory w opisie skupiałam się na wrażeniach muzyczno-estetycznych, przyszedł czas na teksty… Szkoda tylko, że są one trochę mniej ciekawe od ich wykonania.
Nie to, że są zupełnie nieciekawe, wręcz przeciwnie: Louise umiejętnie konstruuje nieco odrealniony, pełen magii, poezji i miłości świat, używając do tego mrocznej ale nie nazbyt pretensjonalnej metaforyki. Po prostu nie są one dla mnie jakoś bardzo… poruszające? Zdecydowanie opierają się na klimatach eskapistycznych, a ja chyba nie do końca mam na to obecnie ochotę. Albo po prostu lubię, jak muzyka boli, a te teksty nie bolą. Mogę jednak powiedzieć, że całkiem podoba mi się konsekwentne przywoływanie różnych postaci kobiecych: oprócz wspomnianej „Ophelii”, od której wszystko się zaczęło, mamy też piosenkę poświęconą Izoldzie, a w utworze „Snake Oil” wspomniane są również Ginewra, Katarzyna (Wielka?) i Mata Hari. Jestem w pełni za tym, żeby dać tym paniom więcej głosu w popkulturze.

Jako całość, album wydaje się trochę przeniesiona z innej epoki…Chociaż nie, jakość nagrania i masteringu jest zdecydowanie za dobra, bym dała się nabrać 😀 Ale unosi się nad nim taka aura bezczasowej przeszłości. Trzeba też zaznaczyć, że „Deep Blue” zdecydowanie jest albumem zmanierowanym. Ale w sumie czego się można spodziewać po zmieszaniu dwóch gatunków, które stereotypowo są uznawane za najbardziej pretensjonalne, jak tylko się da? Mi ta specyficzna maniera nie przeszkadza, wręcz przeciwnie: wchodzi jak jakieś lekkie białe wino[3]. Może więc ten album nie jest jakoś niezbędny w moim życiu, ale odbieram go bardzo miło i cieszę się, że go znalazłam. Wam też polecam: w szczególności na deszczowe wieczory przy świecach lub popołudnia spędzone na lekturze „Kronik Wampirów”.

A tak w ogóle, to muszę się zapoznać bliżej z postacią samej Crane. Niewątpliwie jest oczytana, a do tego znalazłam informacje, że zajmuje się też sztukami wizualnymi (spory udział w tym bierze jej synestezja) i sokolnictwem, co brzmi bardzo ciekawie. Nie mam nic przeciwko, by malutkie grono progresywnych wokalistek powiększyło się o kolejną osobę, na dodatek tak intrygującą.

[1] Uwaga, muzyczne nerdy, przygotujcie się na zawrót głowy.
Po pierwsze i najważniejsze, zapewne mogliście usłyszeć Louise Patricię Crane w takich zespołach jak Solemn Novena czy The Eden House (przyzywam polską fankę numer jeden, baṣnia).
Po drugie, na gitarze i wokalnie udziela się tu Jakko Jakszyk… znany między innymi jako wokalista najnowszej inkarnacji King Crimson.
Po trzecie, za flet odpowiada tu Ian Anderson z Jethro Tull.
Po czwarte, w sekcji basowej gościnnie udzielają się Danny Thompson (Kate Bush/Peter Gabriel) i i Scott Reeder (Kyuss).
No powiem wam, że jak dotarłam do tych informacji, to troszkę się zakrztusiłam od natłoku zasług muzycznych. I tak, ta muzyka brzmi właśnie tak, jak można się spodziewać po tym składzie.
[2] Nie, wcale nie mam na myśli Bolkowa i Castle Party, w ogóle.
[3] Tylko takie zabarwione na fioletowo, z klimatyczną czarno-niebieską etykietką. Ale o smaku białego wina.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s