„Miss Anthropocene”: teksty, konteksty, parateksty

Od premiery „Miss Anthropocene” minęły niecałe trzy miesiące. W świecie muzyczno-internetowym to cała epoka: nie dość, że pojawiły się w tym czasie inne płyty, które obecnie rozpalają (albo i nie) umysły krytyków i słuchaczy, to jeszcze zainteresowanie fanów Grimes (a.k.a. c) w dużej przeniosło się na jej najnowsze dzieło, czyli X Æ A-12 Musk(a). Z drugiej jednak strony w tym czasie zdążyło się pojawić sporo tekstów na temat motywów przewodnich albumu. Znacząca część z nich zresztą pochodzi od samej artystki. Postanowiłam więc wrócić do „Miss Anthropocene” i przesłuchać ją przez filtr narosłych wokół płyty paratekstów. Chciałam sprawdzić, czy komentarz odautorski sprawi, że będę odbierać album inaczej, a także na ile w utworach faktycznie słychać koncept artystki. Poza tym, nie będę ukrywać, mimo negatywnego nastawienia do tego albumu po prostu nie dawał mi on spokoju, Uznałam więc, że równie dobrze mogę się z nim skonfrontować. Rezultaty tej konfrontacji okazały się dość… niejednoznaczne.

W tym miejscu warto chyba zdefiniować słowo „parateksty”, jako że nie jest to bardzo oczywisty termin… A szkoda, bo bardzo przydaje się w różnego rodzaju analizach tekstów kultury. W dużym uproszczeniu, parateksty są tekstami/tworami otaczającymi tekst źródłowy. Pojęcie to wprowadził Gérard Genette w książce z 1987 roku „Seuils”, zauważając, że bardzo często na odczytania powieści duży – choć często nieuświadomiony – wpływ mają ilustracje, okładka, opis wydawniczy danej pozycji… a nawet nazwisko autora czy tytuły rozdziałów. Zwrócił też uwagę, że w zasadzie w kulturze nie występują teksty bez paratekstów, jako że zawsze istnieje jakiś nośnik, który ten tekst przekazuje. W latach 80. naturalnie chodziło o nośniki fizyczne, okładki i tak dalej. Jednakże nawet teraz, w dobie „odcieleśnionych” tekstów parateksty wciąż przetrwały i odgrywają znaczną rolę. Wyobrażacie sobie jakąś książkę bez okładki, choćby w formacie jpg? No właśnie.

Jeden z rodzajów paratekstów stanowią twory będące integralną część „doświadczenia tekstu”, czyli wyżej wymienione okładki i ilustracje. To są tak zwane peryteksty. Istnieją też epiteksty: niepowiązane bezpośrednio z tekstem pierwotnym, ale mające równie duży, jak nie większy wpływ na interpretacje. Genette zdefiniował epiteksty jako “all the messages which are situated, at least originally, outside the book: generally with the backing of the media (interviews, conversations), or under the cover of private communication (correspondences, private journals, and the like)”.

Do pierwotnej koncepcji Genette’a należy dodać dwa rozszerzenia. Pierwsze jest dość oczywiste, ale i tak warto to stwierdzić czarno na białym: książki nie są jedynymi teksami kultury, które mają parateksty. Filmy mają własne peryteksty: plakaty i trailery. Albumy muzyczne mają okładki, piosenki zaś mają teledyski. A do tego każdej formie sztuki towarzyszą epiteksty: wywiady, komentarze w Internetach, oświadczenia, promocyjne tweety… Zaryzykowałabym wręcz stwierdzenie, że jeszcze nigdy nie istniało aż tyle paratekstów co teraz. Co nas gładko prowadzi do rozszerzenia numer dwa: współcześni twórcy oraz marketingowcy doskonale zdają sobie sprawę ze znaczenia paratekstów i często kreują je w taki sposób, by wpłynąć na odbiór i interpretację publiczności. Szczegółowo to zjawisko opisał Jonathan Gray w książce „Show Sold Separately. Promos, Spoilers, and Other Media Paratexts”.

W poniższym tekście spisuję poszczególne idee prezentowane przez c, piosenka po piosence, a potem rozkrajam je na kawałeczki i dość arbitralnie oceniam, czy i jak działają. W interpretacjach korzystam z tekstów piosenek, paratekstów a także warstwy muzycznej. Nie planuję jednak robić recenzji (choć moje osobiste odczucia na pewno się przesączą tu i ówdzie), tylko skupię się na kwestii „konceptu”: co c twierdzi, że chciała przekazać? Czy jej to wychodzi, czy też te idee są średnio zrozumiałe? I jak to się ma do całości albumu: czy jest ona czymś więcej niż sumą poszczególnych piosenek, czy też zapowiedź „albumu koncepcyjnego” niespecjalnie przekłada się na faktyczny odbiór? Nie obiecuję spójnej czy też ostatecznej odpowiedzi na to pytanie, ale myślę, że to może być całkiem interesujące spojrzenie na „Miss Anthropocene”. Jeśli was też ciekawią takie kwestie to zapraszam do lektury 🙂

So Heavy I Fell Through The Earth (Demon of Gender[1])

Otwierający album utwór opiera się na kontraście mocnego, rytmicznego basu w linii instrumentalnej i eterycznych wokali Grimes, wyśpiewujących, jak jej ciężar przebija Ziemię. Sama piosenka, choć dość jednostajna rytmicznie, brzmi całkiem miło (zwłaszcza na dobrych głośnikach, na których słychać sub-bassy, mmmm), ale przy pierwszym przesłuchaniu wydała mi się dość… skromna treściowo. Zwłaszcza że tekst nie jest tu rozbudowany, artystka skupia się raczej na budowaniu napięcia wokalem. Zaciekawił mnie jednak komentarz odautorski: według c „So heavy…” ma oddawać jej uczucie niepokoju/straty, które odczuwa, gdy ulega ograniczeniom i stereotypom związanym ze swoją płcią. Naturalnie, chodzi tu głównie o zajście w ciążę: trudno o coś bardziej powiązanego w kulturze i społeczeństwie z kobiecością[2]. Osobiście, nie tylko kupuję to tłumaczenie, ale wręcz bardzo mi się ono podoba. Ciąża faktycznie pasuje do obrazu ciężkości, zarówno pod względem czysto fizycznym (samopoczucie, waga… Nie doświadczyłam, ale yeah, to jest potencjał, który zawsze gdzieś tam wisi w brzuchu) jak i moralnym (odpowiedzialność). Nie dziwię się, że wtedy można się czuć dość ciężką, by przebić ziemię. A zresztą nawet w szerszej perspektywie… Też nieraz mam odczucie, że pojęcie genderu, zwłaszcza kobiecości, jest w cholerę nieprzyjazne. Do tych skojarzeń bardzo tez pasuje wizualizacja z teledysku: płonąca planeta w tle, złowrogi smok (ucieleśnienie genderu?) i malutka figurka kosmicznej Joanny D’Arc. Bardzo ładny, aczkolwiek niekomfortowy, obrazek. To jest dobry przykład, jak paratekst potrafi wpłynąć na interpretację: dopisany przez Grimes koncept sprawił, że polubiłam piosenkę. Good job!

Darkseid (Demon of Sexual Assault)

Po zgrabnym przejściu (które nijak nie rozwiązuje budowanego napięcia) dodanym do wersji „Art” poprzedniego kawałka rozpoczyna się… najlepszy utwór Grimes na tej płycie.

Wiem, że – łagodnie to ujmując – nie wszyscy recenzenci się ze mną zgadzają.[3] Ale już za pierwszym razem ta piosenka wbiła mi się w mózg jak w masło, a potem prześladowała mnie przez parę miesięcy. Niestety, nie jest to zasługa samej c, chociaż pulsujący rytm z pulsującym basem i wywołującym niepokój refrenem wpasowały się idealnie w mój gust (a poza tym to chyba jedyna piosenka z polirytmią na tym albumie… ale wrócimy do tego potem). Największe wrażenie jednak zrobił na mnie występ Pan. Ten zagoniony, przekształcony elektronicznie ale wciąż pełen emocji rap podziałał na mnie hipnotyzująco i bardzo, bardzo żałowałam, że nic z niego nie rozumiem, bo jest po mandaryńsku. Na szczęście dla wszystkich fanów i badaczy niewładających tym językiem Grimes zamieściła oficjalne tłumaczenie na portalu genius.com[4]. Cóż, Pan napisała naprawdę mroczną rzecz, może trochę „edgy”, ale na mnie ta metaforyka działa. Czuć traumę podmiotu lirycznego, pogardę do samego/samej siebie, te wszystkie paskudne myśli powiązane z depresją. W połączeniu z podkładem tworzy idealny kawałek do apokaliptycznej, autodestrukcyjnej imprezy. Coś jak żeński odpowiednik Nine Inch Nails z okresu „Pretty Hate Machine”.

Tylko ten komentarz c, że jest to piosenka o „demonie napaści seksualnej”, strasznie mi nie współgra z tytułem. Tekst Pan – sądząc po tłumaczeniu – jest tak introspektywny, że określenie źródła przedstawionej w nim traumy jest niemożliwe. Może być natury seksualnej, nie przeczę. Sama Grimes skomentowała to następująco: „I should let Pan explain it, but her translation of the lyrics is about a friend of hers who committed suicide”, a to… też jest bardzo mroczne i smutne. I mogło mieć związek z traumą seksualną, nie wiem. Ale co ten Darkseid tam robi w takim razie? Jakoś nie kojarzę, by ta postać z DC miała jakieś powiązania z gwałtami czy samobójstwami… Ale przyznaję, że znam jego modus operandi bardzo powierzchownie, może coś przegapiłam? Póki co jednak mam wrażenie, że w tytule chodziło głównie o powiązanie piosenki z koncepcją „nowych bogów” (o tym nieco później), a dla samej piosenki ma on nieco mniejsze znaczenie. Byłaby to trochę szkoda, nie lubię takich pustych odwołań.

Delete Forever (Demon of Addiction)

Trzeci kawałek na płycie stanowi radykalny kontrast brzmieniowy w stosunku do dwóch poprzednich: rytm zmienia się na radosny, a zamiast dołujących basów mamy akustyczne plumkanie i sample skrzypiec. W sumie pod względem muzycznym „Delete Forever” to taka „klasyczna Grimes” – połączenie elektronicznego bitu i akustyczno-folkowej melodii już nieraz przewijało się w jej twórczości, i to od czasów „Geidi Primes”. Okej, może banjo jest tutaj nieco niespodziewanym dodatkiem, ale bez przesady, nie rozumiem tego zdziwienia fanów 😉

Poptymistyczna melodia nieszczególnie pasuje do smutnego, autodestrukcyjnego tekstu o uzależnieniach (tu nawet nie trzeba sięgać do paratekstów, słowa piosenki mówią same za siebie), ale całkiem możliwe, że to celowy zabieg, który ma wprowadzić dysonans… Albo po prostu przemycić ciężki tekst w rejony popu. Nie wiem wprawdzie, czy taki wybieg jest konieczny w świecie, gdzie triumfy rządzi Manson i Poppy. Mi się to podoba tak średnio, nie będę ukrywać, ale wiem, że to już raczej kwestia gustów.

Koncepcyjny zgrzyt mam natomiast na poziomie teledysku, który wprowadza zupełnie inny poziom narracyjny tego kawałka. Render upadku kosmicznego imperium i Grimes-cesarzowa (parafrazując opis wideo) zupełnie mi się nie zgrywa ani z warstwą melodyczną ani z tekstem. Pasuje za to do koncepcji bogini antropocenu, uosobienia zła i końca cywilizacji, ale… Ta piosenka zdecydowanie nie jest o tym. Ponownie widzę w tym raczej próbę stworzenia konceptu, który będzie łączył te wszystkie piosenki w jedną, większą całość. W sumie to fajnie, że widać ten wysiłek stworzenia jednej narracji, ale póki co to wydaje się to raczej wymuszone niż organiczne.

Violence (Goddess of Gaming)

Zanim przejdę do piosenki, podzielę się z wami ciekawostką: YouTube ocenzurował tytuł „Art of War”, widoczny na początku teledysku do tego kawałka. Serio, YouTubie? Nie masz już czego cenzurować???

Okej, głęboki wdech, wracamy do kawałka.

Będę potrzebować tych wdechów więcej, bo naprawdę go nie lubię. Ani muzycznie (ten rytm jest tu TAKI TĘPY, jep, jep, jep, jep… prawdę mówiąc, Grimes niespecjalnie na tej płycie inwestuje w zróżnicowane rytmy, ale ten jest wyjątkowo toporny), ani wokalnie – Grimes korzysta tu ze swojej maniery przypominającej Hatsune Miku, na co mam absolutną alergię. Tekstowo ta piosenka przypomina mi skrzyżowanie „Make Me Bad” Korna z „Ultraviolence” Lany del Rey. Problem jest taki, że w „Make Me Bad” Jonathan Davis bardzo świadomie punktuje to, jak jego pragnienie przemocy i przekraczania granic może niszczyć jego i innych. A w „Violence” Grimes…

Uwaga, pisownia oryginalna z opisu na Youtube:

I„’m, like, begging for it baby makes u wanna party, wanna wake up baby its violence but u cant see what I see– Cuz u, haha, U feed off hurting me, love – hurting me, like, *sigh* – u wanna make me bad and i like it like that ! u wanna pay me back? pay me back.. said i like it like that”.

Nie dość, że suchy tekst nie wskazuje na żadną formę refleksji, to jeszcze ta infantylna pisownia. Auć.

Teledysk tylko podsyca złe wrażenia. Stanowi bowiem mieszankę „bojowej” choreografii, strojów rodem z Soul Calibura, szczucia pośladkami i fetyszyzacji gejmingowego Orientu (moim „ulubionym” fragmentem jest połączenie katany, maski i na wpół odsłoniętych pośladków w 2:45). Jakoś nie jestem w stanie cieszyć się żadnym z tych elementów. Nie przeczę, tancerki są ładne, Grimes jest ładna, fajnie tańczą, ale jednak… No, pustką wieje, no.

Tak łatwo jest krytykować ten kawałek, że aż mi głupio, że to robię.

Ale to, co uwiera mnie najbardziej, jest framing Grimes, która na swojej liście „album credits” określiła ten kawałek jako piosenkę „bogini gamingu”. Uwiera mnie to nie dlatego, że to jest zły pomysł. Wręcz przeciwnie, ten koncept mógłby być super ciekawy! Faktycznie, jest w grach komputerowych coś, co skłania nas do cieszenia się przemocą. Wejście głębiej w ten temat mogłoby być strasznie ciekawe. Problem jednak w tym, że nic w tej piosence – ani muzyka, ani tekst – nijak nie wskazuje na ten kierunek interpretacyjny. Możecie się ze mną nie zgodzić, ale ja uważam, że jeśli chce się nadać utworowi jakieś znaczenie, to wypadałoby dać odbiorcy jakąkolwiek zahaczkę, by mógł zacząć snuć interpretacje. Inaczej wychodzą akcje w stylu „J. K. Rowling na Twitterze”. Jedyną potencjalną wskazówką na trop „gier” jest ten nieszczęsny teledysk, w końcu jest w nim cała masa estetyki rodem z bijatyk. Jednakże coś w ujęciach i prowadzeniu montażu każe mi myśleć raczej o prostej celebracji tej estetyki, niż o jakimkolwiek zniuansowanym podejściu (krytyki nawet nie wymagam).

Zresztą w komentarzu dla Apple Music Grimes przyznała, że to takie śpiewanie dla śpiewania. Stwierdziła, że „everyone wants deeper meanings and emotions and things, but sometimes just the joy of music is itself a really beautiful thing”. Ale czy w takim razie musiała nadawać jej pozory kontekstu później?

To jest większy problem ze współczesną kulturą popularną, który wkurza mnie już od paru lat. Producenci kolejnych tekstów coraz częściej wykorzystują fanowskie zaangażowanie po to, by sprzedawać teksty niekompletne pod płaszczem transmedialności. A mówiąc mniej akademicko: wciskają kit, że mają plany na „rozbudowane uniwersa” i „koncepty przekraczające granice jednego medium”. A potem dopisują zakończenia i wyjaśnienia na kolanie i każą za nie osobno płacić: czy to pieniędzmi czy uwagą. Ostatecznie każde zaangażowanie, które się wkłada w jeden produkt, oznacza mniejsze zaangażowanie poświęcone innemu projektowi. Kiedyś strasznie mnie takie rzeczy kręciły, bo lubię wyszukiwać różne ukryte znaczenia, lubię narracje i metanarracje (słucham proga, ej). Ale obecnie coraz częściej jednak patrzę na tego typu odpały jak na zwykły cynizm PR-owców i koncernów. Niestety, w przypadku „Violence” próby dodawania jej drugiej narracji kojarzą mi się raczej cynicznie niż nerdowsko. Dociskanie na siłę piosenki do konceptu, żeby płyta była dłuższa i żeby zrobić „cool” teledysk. Ech.

4ÆM (Goddess of Simulations)

Kolejna piosenka i kolejna zmiana klimatu. Pod pewnymi względami jest to jedna z najbardziej, hehe, cyberpunkowych rzeczy, jakie kiedykolwiek słyszałam. Tekst jest dość generyczny: późna noc, spotkania, odurzające miasto, czwarta rano, koniec. Ale to, czego brakuje słowom piosenki, z nawiązką nadrabia muzyka. Przejście od dusznego, eterycznego orientalizmu do pędu na złamany kark w rytm „nanananana” idealnie oddaje klimat wielkich miast, w których zawsze trzeba się spieszyć. Przetworzony wokal Grimes wyjątkowo mnie nie drażni, może dlatego, że naprawdę pasuje do atmosfery. A pod koniec do podkładu dołącza śliczny, wibrujący sampel… Nie mogę skojarzyć, co to jest, bo zbyt dużo innych sampli mnie rozprasza, ale znam ten instrument z innych piosenek i brzmi cholernie nostalgicznie. Bardzo fajny zabieg. Podobnie jak wykorzystanie brzmień i sampli z Bollywood. Umówmy się, Japonia jest już bardzo wyświechtanym kierunkiem, jeśli chodzi o cyberpunkowe inspiracje, a Indie… No cóż, to jeden z tych krajów, które jeszcze nie raz w przyszłości nas zaskoczą. Wprawdzie przetwarzanie obcych kulturowo motywów zawsze jest ryzykowne – w końcu to jest swego rodzaju zawłaszczenie postkolonialne – a Grimes robi to w swojej twórczości tak często, że to aż niesmaczne. Ale tym razem przynajmniej to brzmi dobrze, nie jak pseudochińskie zaśpiewy na Geidi Primes.

Ogólnie wydaje mi się, że to jedna z lepiej pomyślanych piosenek na tym albumie. Co ma wspólnego z koncepcją Miss Anthropocene? Nie wiem. Czemu Grimes ją określa jako piosenkę „bogini symulacji”? Tutaj mogę tylko snuć luźne przypuszczenia, że chodzi o ciąg skojarzeń cyberpunk-symulacje-matrix… Ale sama w sobie stanowi bardzo przyjemną, spójną całość. Poproszę takich więcej.

New Gods („ALBUM THESIS”)

W zamierzeniu Grimes szósty utwór „Miss Anthropocene” ma być klamrą spinającą album w jedną tematyczną całość. Artystka wprowadza w nim koncepcję „nowych bogów”, którzy jako jedyni mają moc ocalenia podmiotu lirycznego/ludzkości z płonącego świata. Nie jest to pomysł bardzo oryginalny i nie był oryginalny nawet 19 lat temu, gdy Neil Gaiman napisał „Amerykańskich bogów”[5]. Ale to nie znaczy, że nie można go opisać w fajny sposób. W swojej powieści Gaiman skupiał się na przemijaniu tradycyjnych bogów, a tych nowych opisał nieco po macoszemu. Gdyby ktoś chciał, ma naprawdę spore pole do popisu. Problem jednak w tym, że Grimes… No, w dotychczasowych piosenkach niespecjalnie się trzyma tej koncepcji. Właściwie tylko „So Heavy…” i teledysk do „Delete Forever” naprawdę solidnie siedzą w tym kontekście, cała reszta wydaje się bardziej doczepiona. Czy to się zmieni na kolejnych piosenkach? Zobaczymy.

A muzycznie ta piosenka bardzo kojarzy mi się z Laną Del Rey przepuszczoną przez syntezator. Coś takiego jest we frazowaniu wokalu i pianinowym podkładzie, co nie pozwala mi się uwolnić od tego porównania. Co ciekawe jednak, mimo konstrukcji ballady, smutnego pianina i rzewnego śpiewu zupełnie mnie ten kawałek nie wzrusza. A wydaje się skomponowany pod wzruszenia… Niestety, ten elektroniczny filtr oddala utwór emocjonalnie na tyle, że mam wrażenie konsumowania smutku przez szybę.

My Name Is Dark (Demon of Apathy)

„Wielu spośród nastoletnich uczniów, których spotkałem, wydawało się być w stanie, który określiłbym mianem depresyjnej hedonii. Depresję charakteryzuje się zazwyczaj jako stan anhedonii, jednak kondycja, o której mówię nie jest tyle konstytuowana przez niemożność uzyskania przyjemności, co raczej przez niezdolność do robienia czegokolwiek innego p o z a poszukiwaniem przyjemności. Czują, że ‘czegoś’ brakuje – nie rozumieją, że ta tajemnicza, wiecznie nieobecna rozkosz może być osiągnięta wyłącznie p o z a zasadą przyjemności”. (Mark Fisher, „Realizm kapitalistyczny”)

Mogłabym napisać coś o tej piosence, ale w zasadzie Fisher opisując brytyjskich studentów college’u zrobił to za mnie. „My Name Is Dark” stanowi idealną muzyczną ilustrację depresyjnej hedonii, o której mówił w „Realizmie kapitalistycznym”. Wszystko jest nudne, autorytety ssą, zamiast snu są narkotyki, ale nie przynoszą ukojenia nudy. A wszystko to podszyte apatią i poczuciem bezsensu… Połączenie narkotykowego haju, bezsilnego wkurzenia i hedonizmu bardzo trafnie podkreśla „nieoficjalne” lyric video, pełne jaskrawych kolorów i wizualnych znaków pseudobuntu. Ostry makijaż, kocie soczewki, zapalniczka… ale zamiast gniewu czuć tu raczej cieszenie się estetyką buntu, która jest, no właśnie, tylko estetyką. Kolejna rzecz, o której pisał Fisher: w realizmie kapitalistycznym wszelkie próby oporu zostały skomodyfikowane i przerobione na kolejne, bezpieczne produkty, którymi można się fascynować…

Takie nihilistyczne kawałki zawsze balansują na cienkiej linii reguły Poego: albo odbiorca je weźmie dosłownie i zacznie odsądzać artyst(k)ę od czci i wiary, albo uzna, że artyst(k)a wie, co pisze i zaufa mu/jej, że chce przez to powiedzieć coś więcej. Wykpić opisywaną postawę, wskazać, że jest zła lub przepracować własne traumy. Według mnie c zdecydowanie wie, co napisała: wyraźnie wskazuje na to pełen dystansu wers „this is the song I wrote in the dark”. Potwierdziła to zresztą w swoim komentarzu do albumu, twierdząc, że ta piosenka jest uosobieniem najgorszej wersji jej samej, jaką może sobie wyobrazić, i że przedstawiona w nim polityczna apatia jest godna potępienia. Bardzo szanuję taką samoświadomość, aczkolwiek zastanawiam, na ile jest ona konstruktywna. Chyba trochę za wcześnie, by stwierdzić to na pewno. Ja mam wrażenie, że mimo low-key wkurzenia politycznego obecnego w piosence w wersach „I never trust the government and pray to God for sure” czy „unfuck the world” to nie jest kawałek, który zachęca do działania i zmiany. No chyba, że to miałoby zabić odczuwaną przez Grimes/podmiot liryczny/docelowych odbiorców nudę. To już jednak jest pytanie do odbiorców tego konkretnego utworu. „The Downward Spiral” też nie pokazywało, jak wyjść z depresyjnej spirali, a jednak dla wielu ludzi działa jak katharsis i im pomaga w radzeniu sobie z negatywnymi emocjami, więc może „My Name Is Dark” też tak zadziała.

[Przywołałam „The Downward Spiral”, ponieważ Grimes wskazała tę płytę jako bezpośrednią inspirację do tego kawałka… Trochę to zaskakujące, jak bardzo można dane motywy i wpływy przekształcić. Ale w sumie właśnie to jest w kulturze piękne].

You’ll miss me when I’m not around (Demon of Suicide)

Ponownie mamy tutaj piosenkę opartą na kontraście wesołej muzyczki i bardzo, bardzo autodestrukcyjnego tekstu. Wydaje mi się jednak, że ten kawałek działa dużo gorzej niż w przypadku „Delete Forever”. Po pierwsze dlatego, że jest gorszy muzycznie i brzmi jak generyczny pop z Radia Zet… Nawet nie wiem, czy poznałabym, że to Grimes bez kontekstu albumu. Po drugie, tekst się opiera na wyświechtanych kliszach parodii muzyki emo. A szkoda, bo jednak to jest temat poważny i nie zasługuje na takie… trywializowanie. Na dodatek to umniejszanie problemu jest jeszcze potęgowane przez paratekst, bo ze wszystkich kawałków c wybrała akurat ten kawałek na podkładkę do „green screen video” dla fanów. Trochę bezmyślnie to wyszło: w rezultacie po YouTube krąży piosenka o samobójstwie w settingu Animal Crossing. Ech.

Before the Fever (Goddess of Ego Death)

To już druga piosenka, gdzie mam skojarzenia z Laną Del Rey, nawet jeszcze silniejsze niż w przypadku „New Gods”. Nie dość, że Grimes korzysta tu z niskich tonacji, podobnie jak Lana, to jeszcze konstruuje tekst korzystając z podobnych środków stylistycznych. „This is the sound of the end of the world / Dance me to the end of the night, be my girl” albo „Can you get lost with me, baby?” równie dobrze mogłyby się znaleźć na „Norman Fuckin’ Rockwell”. Ta emfaza na dziewczęce zwroty, koniec świata połączony z tańcem, gubienie się razem… Inspiracja jest oczywista. W roku 2020 taka formuła piosenki automatycznie już kojarzy się ze „smutkiem” i jego romantyczną, upiększoną wizją. Trochę mam ochotę to krytykować, ponieważ romantyzacja śmierci jest, łagodnie mówiąc, problematyczna… Ale z drugiej strony, podobnie jak „New Gods”, muzyka w „Before the Fever” brzmi jakby się ją słuchało przez elektroniczną szybę. Cała ta romantyczność i upiększanie staje się przez to jeszcze bardziej umowna i wytworzona niż w przypadku Lany Del Rey, przez co bardzo trudno jest mi ją brać na serio. I jakoś tak nie zachęca mnie do wzruszania się nad końcem świata.

IDORU (Goddess of Digital Lust)

Ojej, jakie to jest słodkie! Ten tekst o miłości do ulubionego muzyka, i ta różowa, puchata muzyka, i ten teledysk z płatkami sakury, fragmentami Uteny i Nier: Automaty! I sama Grimes też wygląda jak wielka, słodka lalka z tymi kolorowymi soczewkami, kucykami i różem! AAAA! <naklejka z krzyczącym jednorożcem>

Jeśli to brzmiało jak zachwyt, to nie, ten kawałek mnie nie zachwyca. Nie chodzi mi o to, ze jest zły, po prostu nie moja estetyka. Ale nie przeczę, że ten cały róż i słodycz wylewająca się z ekranu mają w sobie coś fascynującego. To trochę jak wejście po raz pierwszy do dzielnicy Harajuku w Tokio: zmasowany atak kawaii dla osób nieprzyzwyczajonych jest szokiem i po prostu wyłącza część obwodów mózgowych.

To ciekawy wybór, by akurat ta piosenka kończyła album, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak mocno odstaje od całości. Poprzednie utwory, cóż, czy to tekstowo czy muzycznie, jednak opierały się na mroczniejszych motywach. „Idoru” wydaje się wzięty z zupełnie innego wszechświata, mimo dyskretnych nawiązań do science-fiction w tytule („Idoru” to nie tylko zjaponizowane słowo „idol” czy też cały system produkcji wykonawców, ale też tytuł powieści Williama Gibsona), czy w teledysku (NieR: Automata wygląda słodko, ale opowiada o buncie robotów w dystopijnej przyszłości). Sama artystka twierdzi, że poprzez poptymistyczne zakończenie płyty chciała wywołać w słuchaczach poczucie nadziei. „It’s such a negative energy to put in the world, but it’s good to finish with something hopeful so it’s not just like this mean album that doesn’t offer you anything, twierdzi c i porównuje „Idoru” do filmowych napisów końcowych (podczas gdy „Before The Fever” miałoby być zwieńczeniem filmu, a raczej płyty). Tylko że w „prawdziwym życiu” nie ma czegoś takiego jak napisy końcowe… Mam poczucie, że Grimes tym stwierdzeniem wybija „Miss Anthopocene” z pozycji komentarza do współczesnego świata. Zamiast tego zdaje się traktować album jako ciekawą historię czy też antologię pomysłów. Stoi to w dużej sprzeczności z innymi komentarzami do płyty czy też wywiadami. Niby można się tego spodziewać po c, która lubi gadać, co jej ślina na język przyniesie, a jednak… Cały czas mnie zaskakuje ta jej mieszanka refleksji nad treścią albumu i zupełnej beztroski „I did that, because it sounded cool, whatever”.

[Wybaczcie, że nie omówię dokładnie „We Apprieciate Power”, ale naprawdę nie znoszę tej piosenki i słuchanie jej ponownie wywołuje u mnie fizyczny ból. Nie wiem, co gorsze: ten riff à la wiertarka czy perkusja o subtelności młota pneumatycznego. Wspomnę tylko, że bardzo gardzę „dosłowną” warstwą przekazu: poddaj się przyszłej sztucznej inteligencji, to może cię nie zabije, tylko wrzuci do chmury. Ciężko mi powiedzieć, na ile jest to prowokacja, a na ile c faktycznie się boi przyszłych AI, ale po prostu nie lubię powiązanego z tą muzyczną opowieścią oportunizmu. Trzeba jednak przyznać, że koncept jest bardzo dobrą dystopią: zdecydowanie nie chciałabym żyć w świecie opisanym w tym kawałku. Mimo mojej niechęci uważam, że „We Appreciate Power” dużo bardziej pasuje do całości albumu niż takie „Idoru”.]

Jeśli się zastanawiacie, czemu do tej pory ani razu nie została wspomniana POSTAĆ Miss Anthropocene, szeroko komentowana przez dziennikarzy i samą artystkę w ramach promocji albumu, no to uprzedzam: zmiana klimatu nie pojawia się na tym albumie bezpośrednio ani razu. Owszem, aluzje do końca świata przewijają się w tekstach nie raz („New Gord”, „Before the Fever”), ale… Mam wrażenie, że ta „bogini” pojawia się wyłącznie na okładce albumu i w wywiadach. Prawdę mówiąc, to jest dla mnie największe rozczarowanie związane z tą płyta. Mówiąc wprost: mam poczucie, że padłam ofiarą marketingowego baitu. Cały ten nowy panteon wykreowany na potrzeby płyty jest całkiem okej, nawet jeśli połowa z nich wydaje się być doklejona do piosenek na ślinę. Ale użycie słowa „antropocen”, wyjątkowo naładowanego politycznie i kulturowo w połączeniu z prowokacyjnymi hasłami „climate change is good” tylko po to, by tego tematu nie ruszyć… Szkoda, straszna szkoda. Zwłaszcza, że wielu odbiorców mogło usłyszeć termin „antropocen” właśnie w związku z albumem, a raczej nie dowiedzą się z niego, o co w nim chodzi. A już nawet nie będę mówić o tym, że „ironiczny wydźwięk” takiej promocji nabiera zupełnie innego, dużo mniej przyjemnego zabarwienia w świecie, gdzie politycy decydujący o naszej przyszłości wygłaszają denialistyczne poglądy zupełnie na serio. Żadna sztuka nie istnieje bez kontekstu

Z jednej strony „Miss Anthropocene” nie spełnia złożonych obietnic, z drugiej jest w niej pełno innych pomysłów. W zamierzeniu miały tworzyć jeden „concept album”, ale spójność tego konceptu jest raczej umowna. Wskazywanie wszystkich sprzeczności pomiędzy jedną piosenką a druga, lub też pomiędzy piosenkami, a tym, co Grimes o nich mówi… a nawet pomiędzy jej poszczególnymi wypowiedziami… zajęłoby chyba z tydzień. Na szczęście c nie jest pisarką science-fiction tylko muzyczką, więc wszelkie intelektualne luki może wypełniać dźwiękami i wywołanymi przez nie emocjami. Czy to wystarczy, to już kwestia indywidualnego podejścia każdego słuchacza. Jednak bez względu na to, jak kto odbierze ten album, znaczący rozdźwięk pomiędzy promocją albumu a tym, co faktycznie dostajemy jest faktem. Przypomina mi to obserwacje Jonathana Graya z książki „Show Sold Separatedly”, który na przykładzie dokumentu o „Władcy Pierścieni” pokazywał, jak promocyjne parateksty służą twórcom – oraz stojącemu za nim kapitałowi – do formowania poczucia, że przedmiot promocji jest dziełem wartościowym. Na ten moment wydaje się, że cała kampania promocyjna albumu odgrywała wyłącznie taką rolę: wyniesienia „Miss Anthropocene” na poziom wydarzenia epoki, bez względu na to, czy zawarta na niej muzyka faktycznie jest epokowa. Myślę, że, paradoksalnie, album zdecydowanie lepiej zapisałby się w historii bez tej kampanii.

Na sam koniec podzielę się jeszcze cytatem, który coraz mocniej splata się w moim umyśle z osobą Grimes, ze wszystkimi jej wadami, zaletami, dobrymi pomysłami i tymi zupełnie nietrafionymi.

Cyborg z uporem i śmiałością poddaje się fragmentaryzacji, lubi ironię, pozwala sobie na intymność i perwersję. Pociągają go sprzeczne stanowiska oraz utopie, a poza tym nie grzeszy w jakimkolwiek sensie naiwnością. Biegunowe przeciwstawienie życia prywatnego domenie publicznej nie wyznacza jego wewnętrznej struktury, ponieważ definiuje go technologiczne polis, oparte po części na rewolucji stosunków społecznych w oikos – domu. Zmienia te dotychczasowe układy między naturą a kulturą; bo przecież pierwsza nie może ciągle służyć drugiej jako źródło przywłaszczanych i wcielanych dóbr. Relacje, gdzie całości kształtują się z poszczególnych części, włączając w to polaryzację i hierarchiczną dominację, są w świecie cyborga kwestią dyskusyjną i dyskutowaną. Inaczej niż łudzący się nadziejami potwór Frankensteina, cyborg nie oczekuje od ojca ratunku. Nie szuka drogi do raju […]. Nie marzy on o wspólnocie opartej na modelu organicznej rodziny[…]. Cyborg nie rozpoznałby nawet Rajskich Ogrodów. Nie jest ulepiony z gliny, dlatego nie może nawet marzyć o tym, aby z powrotem obrócić się w prochy. (Donna Haraway, „Manifest Cyborgów”, tłumaczenie: Ewa Franus).

Nie sądzę wprawdzie, by Grimes była idealnym uosobieniem opisywanej przez Haraway figury cyborga – w swoim eseju badaczka sugeruje, że dużo prędzej ten status przypadnie „kobietom kolorowym”, ze względu na mnogość wykluczeń i wynikających z tego strategii adaptacji i oporu – ale wydaje mi się, że właśnie do tego statusu dąży. A już na pewno przyswoiła lekcję „poddawania się fragmentaryzacji” i akceptacji sprzeczności. Nie jestem jednak pewna, czy akceptacja wewnętrznego cyborga – zarówno przez Grimes jak i przez nas samych – faktycznie przełoży się na zmianę świata. Jeśli uznać „Miss Anthropocene” za próbę wdrożenia takiej zmiany, no to… patrzę na to nieco sceptycznie.

__________

[1] Podtytuły piosenek pochodzą z listy „album credits” Grimes, którą zamieściła na Instagramie tuż po premierze płyty. Post został, niestety, usunięty, więc skorzystałam z zachowanej kopii na facebooku: https://www.facebook.com/actuallygrimes/posts/3599327720109166

[2] Wypowiedzi Grimes zaczerpnęłam z oficjalnego komentarza z Apple Music: https://music.apple.com/us/album/miss-anthropocene/1496782284 oraz z cytatów zamieszczonych na stronie albumu na portalu genius.com.

[3] Nie przytoczę teraz wszystkich recenzji, w których tę piosenkę obrażano… ale najbardziej mi zapadł w pamięć Anthony Fantano nazywający ją „niespójnym bełkotem”. Że tak subiektywnie powiem: phi xD

[4] https://genius.com/19106936

[5] Dla tych, którzy nie znają: cała książka jest o konflikcie tradycyjnych bogów z „bogami technologii”, takimi jak Media, Techno Boy czy Mr. World.

Reklama

2 uwagi do wpisu “„Miss Anthropocene”: teksty, konteksty, parateksty

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s