Czy zdarzyło wam się kiedyś powiedzieć coś w stylu: „nie lubię literatury dla dziewczyn”? Albo chociaż pomyśleć w ten sposób Jeśli tak, to cóż, powiem wprost: sporo was omija. I nie mówię tylko o wielu dobrych książkach, które w ten sposób przegapiacie.
Od co najmniej dziewięciu lat w literackich, edukacyjnych i rodzicielskich zakątkach Internetu podnosi się kwestię dysproporcji przedstawiania płci w literaturze dla dzieci i młodzieży. Niewątpliwy wpływ na rozwinięcie się tej dyskusji miały badania „Gender in Twentieth-Century Children’s Book”, opublikowane 31 marca 2011 roku w czasopiśmie Gender & Society i spopularyzowane przez The Guardian. Wynika z nich jasno: statystycznie pisarze dziecięcy opisują częściej postaci męskie niż żeńskie. To jednak nie jest jedyny aspekt braku równowagi w tym dziale literatury Jak zwracają uwagę cytowani w artykule Guardiana pisarze i pisarki tworzący książki dla dzieci i młodzieży, dysproporcja odbija się również w preferencjach czytelniczych. W skrócie: statystyczna dziewczyna jest zachęcana do czytania zarówno literatury „dziewczęcej” jak i „chłopięcej”, czy to pod względem tematyki, czy tez płci głównych bohaterów. Ale już statystyczny chłopak koncentruje się wyłącznie na seriach „chłopięcych”, a do czytania książek „dla dziewczyn” potrafi być wręcz zniechęcany.
W tym momencie zaznaczę swój osobisty stosunek do opisanego problemu. Po pierwsze, to nie jest tak, że tylko chłopcy unikają literatury dziewczęcej, więc nie czujcie się tu jakoś szczególnie dyskryminowani, panowie. Grupa dziewczyn, które świadomie odcinają się od wszystkiego, co dziewczęce, bo „nie są takie jak wszystkie” również jest dość pokaźna, a jej przedstawicielki również mogą unikać literatury „dla bab”. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że to mimo wszystko jest mniejsza grupa, na dodatek całkiem sporo dziewcząt z tego wyrasta. Po drugie dla mnie nie ma czegoś takiego, jak literatura dla dziewczyn czy kobiet. Jest literatura tworzona przez kobiety i literatura o kobietach. Te dwa zbiory mają dość pokaźną część wspólną, aczkolwiek nie pokrywają się w stu procentach. Wystarczy spojrzeć na twórczość Joanne K. Rowling. Niestety, najwyraźniej literatura „o dziewczynach/kobietach” siłą patriarchatu została uznana za nieciekawą dla chłopców/mężczyzn…
Takie rozważania mogą brzmieć jak nieco wydumany problem pierwszego świata – kogo obchodzi, co dokładnie czytają chłopcy lub dziewczynki. Cud, że w ogóle chce im się czytać, nie? Tylko że tendencja do ukierunkowywania chłopców wyłącznie na literaturę „chłopięcą” ma konsekwencje. Według psycholożki z Princeton Social Neuroscience Lab, Diany Tamir czytanie jest jak siłownia dla empatii: poprzez lekturę ludzie wchodzą w buty innych światopoglądów, opinii, decyzji, a to przekłada się na lepsze zrozumienie innych. Wynika z tego, że w siłowni literackiej empatii dziewczynki rozwijają wszystkie partie swoich mózgowych mięśni: przeżywają przygody z facetami, kobietami, chłopcami, dziewczynkami, robotami, kosmitami, zwierzątkami… A chłopcy nie. Oczywiście, to nie znaczy, że chłopcy wyrosną potem na zupełnie pozbawionych współczucia trolli, ale… Co jak co, ale zrozumienie dla innych jest cechą, którą się powinno trenować w każdy możliwy sposób, co nie?
Na dodatek naprawdę wolałabym żyć w nieco innym świecie niż ten, gdzie próbuje się wprowadzić całkowity zakaz aborcji, a znajomi mężczyźni próbują mi wyjaśnić, że potencjalni ojcowie usuniętych płodów są tak samo poszkodowani jak kobiety, które się zmusza do donoszenia ciąży xD To nie są źli faceci, ale jakoś w pewnym momencie zabrakło im tej iskry „może jednak nie znam się najlepiej”, „może to nie jest mój problem”, czy też „może w tym momencie nie powinienem wypowiadać edgy żartów, bo dla osób, których to dotyczy, to nie będzie śmieszne”. Jeśli czytanie przez chłopców książek „dla dziewczyn” miałoby zmniejszyć tego typu bezmyślny egocentryzm u płci męskiej, to osobiście będę im, kurna, te książki dowozić.
No dobrze, ale jak zwalczać takie nawyki czytelnicze i zachęcać do konsumpcji stereotypowo dziewczęcej literatury? Jeśli jakiś młody człowiek płci męskiej zapytałby mnie „ej, w sumie nie lubię dziewczęcej literatury, ale jestem gotów zmienić zdanie, to co polecasz?”… to co by można było mu odpowiedzieć? Takie pytanie zadano mi jakiś miesiąc temu (nie zmyślam), a odpowiedź na nie okazała się zaskakująco trudna. Odpadła cała klasyka „literatury dziewczęcej”, typu Ania z Zielonego Wzgóza czy Jane Austen, no bo pytający jasno powiedział, że tego właśnie nie lubi. W pozostałym zbiorze znanych mi książek zadziwiająco wiele pozycji zostało napisanych przez mężczyzn. Większość z nich nie nadaje się do polecenia, bo więcej mówi o chłopięcym/męskim spojrzeniu na dziewczyny/kobiety niż o samych przedstawicielkach płci żeńskiej. Zależy mi na pokazaniu „dziewczęcej” perspektywy, nie na męskiej perspektywie na dziewczęcą perspektywę. Owszem, niektórzy pisarze tworzą znakomite postaci kobiece i historie z nimi związane (na przykład świętej pamięci Sir Pratchett), ale jednak wolałabym polecić coś kobiecej ręki. Ile można polegać na męskim objaśnianiu tego, jak kobiety myślą, czują i co przeżywają? To wydaje się stać w sprzeczności z sensem pytania 🙂 No i jeszcze muszę mieć poczucie, że polecam dobre książki, a nie tylko pasujące do tematyki. W końcu jednak udało mi się stworzyć króciutką listę.
Z literatury dziecięcej zdecydowanie polecam klasyczną pozycję, czyli Tajemniczy Ogród autorstwa Frances Hodgson Burnett. Lubię literaturę gotycką, a ta powieść znakomicie łączy dziecięcą perspektywę z tajemniczością i mrokiem charakterystycznym dla twórczości wiktoriańskiej. W Tajemniczym Ogrodzie znajdziemy wiele dziewczęcych perspektyw: głównej bohaterki, Mary, pani Medlock, służącej Marty, jej matki… A równocześnie ważną rolę odgrywają też przyjaciele Mary, Dick i Colin, więc nie ma potrzeby obawiać się przesytu „babskiej” perspektywy. W dodatku ta powieść może się wydać zaskakująco aktualna w epoce koronawirusa. Wszyscy jesteśmy jak Colin, zamknięci w domach i ogarnięci paniką przed chorobą. Mam poczucie, że Tajemniczy Ogród może pomóc się uporać z uczuciem izolacji, a także przezwyciężyć strach przed nieuniknioną konfrontacją ze światem poza bezpiecznymi czterema światami.
Kolejna powieść (a raczej trylogią), którą chciałabym zarekomendować, może w niektórych wzbudzić uczucia pobłażania lub też rozbawienia. Ale Igrzyska śmierci Suzanne Collins są naprawdę ciekawą pozycją z wielu względów. Po pierwsze: dystopijne Panem, które jest zarówno sceną jak i niemal bohaterem Igrzysk, jest naprawdę dystopijne. To nie jest jedynie pretekstowa sceneria dla słabego romansu, jak to się zdarzało u naśladowczyń. Collins zawarła w swojej powieści krytykę propagandy, dyktatury mediów i oderwania tak zwanych „elit” od realiów życia zwykłych obywateli, a sama koncepcja Igrzysk Śmierci naprawdę może zjeżyć włos na głowie. Po drugie, wydarzenia opisane w trylogii wymykają się jasnemu podziałowi na dobro i zło, aż do ostatnich stron ostatniej części (jak to przeczytałam po raz pierwszy, to płakałam, serio). Po trzecie, wbrew marketingowi romans wcale nie gra tu głównej roli. A po czwarte i ostatnie, główna bohaterka, Katniss, wpakowuje strzałę w oko wszelkim stereotypom bohaterek powieści young adult. Jest twarda, zaradna, co jednak wcale jej nie chroni konsekwencjami swoich wyborów, między innymi przed oczywistym PTSD. Shoshana Akabas z Columbia University uważa wręcz, że Katniss jest uosobieniem męskiego stereotypu (przez co może być bardziej „strawna” dla stereotypowego chłopaka wychowanego na książkach dla chłopaków). Ja bym się nie posunęła do takiego stwierdzenia, po prostu akceptuję fakt, że – o zgrozo – dziewczęta i kobiety też mogą mieć bardzo różne charaktery.
Poza tym Mark Fisher pozytywnie wypowiadał się o politycznym aspekcie i rewolucyjnym potencjale tej serii. Dla mnie nie istnieje lepsza rekomendacja.
Jeśli miałabym polecić powieści z nieco bardziej „stereotypowym” przedstawieniem kobiecości (mimo że osoba pytająca niespecjalnie jest przychylna takim stereotypom), to zdecydowanie proponowałabym sięgnąć po powieści współczesnych japońskich pisarek. Naprawdę, nikt inny tak pięknie nie opisuje dziewczęcych uczuć. Nie rozumiem, czemu to akurat Haruki Murakami zdobył międzynarodową sławę: nie pisze źle, ale Yōko Ogawa czy Hiromi Kawakami biją go artyzmem, subtelnością i mroczną atmosferą na głowę… No tak, ale nie piszą dla facetów, bo są kobietami i piszą najczęściej o kobietach. Ha ha ha. Wracając do poważnego tonu: z jednej strony opowieści snute przez tę grupę pisarek są bardzo japońskie, co prawdopodobnie zaciekawi wielu czytelników niekoniecznie obeznanych z tym krajem (i pomoże przezwyciężyć niechęć do „babskich książek). Z drugiej jednak nie brak też w nich aspektu uniwersalnego: sama niejednokrotnie identyfikowałam się z bohaterkami powieści. Postanowiłam wybrać trzy tytuły, które według mnie stanowią dobre wprowadzenie w ten zakątek literackiego świata:
- Tsugumi Banany Yoshimoto „to historia przyjaźni dwóch dziewcząt, opowiedziana z typową dla Banany delikatnością. Tytułowa bohaterka jest charyzmatyczną inwalidką, która nie liczy się z konwenansami” (źródło opisu: Lubimy Czytać). Jezu, jak ja po tej książce płakałam. Cudowna
- Ostateczne wyjście (ang. Out) Natsuo Kirino na pierwszy rzut oka może się wydać stereotypowym thrillerem. Cztery kobiety mordują i ćwiartują męża jednej z nich? Nuda… To znaczy, wcale nie nuda, ale już nie takie thrillery powstawały. Dlaczego więc polecam akurat tę powieść? Bo jej największą zaletą są bohaterki, skomplikowane i pełne wad, a równocześnie budzące autentyczną sympatię (tak, mimo morderstwa i ćwiartowania). Dodatkowego smaczku nadaje społeczne tło, odczarowujące mit pięknej i eterycznej Japonii. Naprawdę polecam tę powieść, aczkolwiek mam jedno zastrzeżenie: lepiej ją czytać po angielsku niż po polsku.
- Ukochane równanie profesora Yōko Ogawy jest przepełnione miłością do ludzi, do liczb i do życia, pomimo jego trudów. To naprawdę niezwykła powieść obyczajowa z „twistem” (którego nie zdradzę, ale na pewno wyskoczy wam po zgooglowaniu), jak na tę pisarkę szokująco wręcz pozytywna. Takie właśnie książki warto czytać, gdy wokół wszystko jest smutne i trudne. Czyli mniej więcej teraz.
Na sam koniec natomiast proponuję skok na głęboką wodę i przeczytanie rozsławionej dzięki serialowej adaptacji Opowieści podręcznej. Oprócz niewątpliwego feministycznego zacięcia, które niewątpliwie będzie stanowiło trening empatii dla farciarzy, którzy urodzili się bez macic, Margaret Atwood serwuje czytelnikowi wyjątkowo wnikliwe studium psychologiczne zwykłej osoby wrzuconej w niezrozumiały, dotkliwie opresyjny system.
That was when they suspended the Constitution. They said it would be temporary. There wasn’t even any rioting in the streets. People stayed home at night, watching television, looking for some direction. There wasn’t even an enemy you could put your finger on.
Brzmi aktualnie? Dla mnie brzmi aż zbyt aktualnie…
I tym optymistycznym akcentem kończę swoją listę lektur wprowadzających w „dziewczęcą literaturę” (za każdym razem gdy to piszę, coś mi się w środku przewraca). Jestem bardzo ciekawa, czy faktycznie jest tak interesująca, jak mi się wydaje… Dajcie znać 🙂