[styczeń 2020]
„‚Streaming has killed the mainstream’: the decade that broke popular culture” Simon Reynolds
Simona Reynoldsa można lubić lub nie – niektórzy krytykują go za to, że w swoich rozważaniach o kulturze skupia się przede wszystkim na muzyce, inni uważają go za strasznego pesymistę i uosobienie memu „OK boomer” w kręgach dziennikarstwa kulturowego. Osobiście nie zawsze się zgadzam z jego rozważaniami (na przykład uważam, że bardzo nie docenił potencjału Lany Del Rey), ale szanuję jego olbrzymią wiedzę i uważam, że warto czytać jego artykuły.
Zalinkowany poniżej esej obraca się wokół trafnej, aczkolwiek niespecjalnie odkrywczej obserwacji: dekadę 2010s zdefiniował postępujący rozpad pojęcia „mainstreamu”. Internetowe bańki rozrastają się, w coraz większym stopniu zwłaszczając uwagę konsumentów. Coraz mniej tekstów doświadczanych jest globalnie, coraz więcej jest polecanych przez algorytmy platform, kreując mikro-narracje i mikro-publiczności. Reynolds wspomina o platformach streamingowych i Spotify, nie określa jednak jasno, czy ich powstanie i popularność to przyczyna zmiany w doświadczeniu, czy też raczej jej syndrom (osobiście skłaniam się ku tej drugiej interpretacji). Zwraca za to uwagę na syndrom przytłoczenia treściami, dodatkowo podsycany świadomością miliardów danych w internetowych archiwach, które WYPADA ZNAĆ. Z pewnością brzmi to znajomo dla każdego, kto wchodzi(ł) w świat muzyki. Presja „zapoznawania się z klasykami”, słuchania nowości, posiadania zdania na temat każdego zespołu, o którym w danej chwili się mówi… Nieważne, że za parę miesięcy będzie się mówiło o czymś innym, teraz trzeba to skonsumować i znać! W coraz większej ilości tekstów na zaprzyjaźnionych blogach widzę zmęczenie tą gonitwą i wcale mnie to nie dziwi.
Z drugiej strony jednak można potraktować tę obfitość jako pewnego rodzaju szansę na powstanie czegoś nowego. Reynolds zwraca uwagę, że „utonięcie w popkulturalnym potopie nie jest najgorszym możliwym losem, a na gruzach mainstreamu rodzą się nowe możliwości”. To miłe, że odchodzi od pesymistycznej narracji, której wyrazem jest między innymi jego książka „Retromania” i że w zachodzących obecnie w kulturze zmianach widzi pozytywny potencjał. Nie jestem pewna, czy się z nim w tej kwestii zgadzam, ale skoro człowiek w wieku moich rodziców umie otworzyć głowę na nowości, to kurczę mi też nie zaszkodzi spróbować.
W zasadzie tytuł i podtytuł stanowią idealne streszczenie artykułu. Chen przedstawia swoją obserwację na temat orientalizmów w hollywoodzkiej muzyce filmowej, w szczególności skupiając się na Gwiezdnych Wojnach. Zwraca uwagę na to, że „orientalne” czy też „egzotyczne” motywy bardzo często towarzyszą kinowym uosobieniem zła. Według Chena to może przekładać się na nieświadome skojarzenia i uprzedzenia względem całkiem prawdziwych mniejszości.
To nie jest może aspekt soundtracków, nad którym się w przeszłości zastanawiałam, ale po przeczytaniu artykułu czuję się przekonana. Chen podpiera swoje tezy całkiem trafnymi przykładami, choć trochę żałuję, że nie rozwinął niektórych wątków bardziej. Parę razy zdarza mu się na przykłąd wymienić dany środek muzyczny, któy uważa za przejaw orientalizmu, nie wyjaśniając, czemu właściwie jest to orientalizm. Ale umówmy się, to jest The Washington Post a nie The Journal of Popular Culture. Zresztą w artykule są zawarte linki do przytaczanych utworów, można samemu posłuchać. Myślę, że w pewien sposób wszyscy wychowani w zachodniej kulturze muzycznej wyczuwają orientalizmy, nawet jeśli nieświadomie. Tym bardziej warto nad nimi przystanąć i się trochę zastanowić. Polecam.
Tylko nie wchodźcie w komentarze – sporo tam hejtu od ludzi, którzy nie rozumieją takich pojęć jak „nieświadomie”, „niechcący”, „może wywierać wpływ” i „warto rozważyć, czy tak jest”. Aż mi było przykro w imieniu autora.
[Dygresja: trop orientalizmu i egzotyzacji kojarzy mi się z tym, jak byłam w kinie na „Czarnej Panterze”. Pamiętam, że w momencie, gdy zostało ujawnione pochodzenie Killmongera, muzyka zmieniła się z typowo superbohaterskiej na JOŁHIPHOP-SŁUCHAJCIE-JAKI-ZE-MNIE-ZŁY-ZIOM, co chyba miało być cool, ale dla mnie było antonimem cool… do tego stopnia, że wybuchłam śmiechem na pół sali. Trochę przypał, ale cóż. Próbowałam potem ludziom tłumaczyć to wrażenie, ale jakoś mi nie wychodziło. OK, Rin to zrozumiał (pozdrawiam! *mrug mrug*), ale on tam był i śmiał się ze mną. Może właśnie ten hip hop został wtedy zegzotyzowany i nasze mózgi to wychwyciły, choć nie umiały tego nazwać. Ale żeby to ocenić na sto procent, musiałabym znowu obejrzeć „Czarną Panterę”, a mi się niezbyt chce.]
Sama porcelana, „Dlaczego piosenki z „Wiedźmina” są takie dobre”
MUZYCZNIE I TEORETYCZNIE
(nie do końca akademicko, bo jednak forma blogowa, ale obserwacje na pewno ciekawe!)
Przyznam szczerze, że nie przepadam za rozważaniem nad tekstami od strony konstrukcyjnej. Dużo bardziej mnie kręci treść i forma muzyczna. Ale może to błąd? Faktycznie jest coś w obserwacji, że rym skorelowany z rytmem ma duży wpływ na odbiór – jeśli coś jest dobrze akcentowane, to zwyczajnie wydaje nam się ważniejsze. Postaram się o tym pamiętać, jak znowu wrócę do ostrego analizowania piosenek.
Tymczasem zachęcam do przeczytania notki o poetyce w „Toss a Coin to Your Witcher”. Mam wrażenie, że autorka ma – podobnie jak ja – skłonność do drążenia dziury w tym, co jej się podoba, więc na pewno pozaglądam też do innych tekstów