[27 grudnia 2019]
Jim Jarmusch zdobył sobie sławę dzięki swoim filmom, ale oprócz tego jest również muzykiem. Fani jego twórczości kinowej na pewno mieli styczność z jego zespołem, SQÜRL: to właśnie ten projekt odpowiada za ścieżki dźwiękowe do jego ostatnich trzech filmów. Z kolei Jozef van Wissem, holenderski lutnista i kompozytor, mógł zagościć w pamięci wielu ludzi jako współtwórca muzyki do jednego z tych trzech filmów, „Only Lovers Left Alive” (pl. „Tylko Kochankowie Przeżyją”) [dygresja: dla mnie to jeden z najpiękniejszych filmów na świecie]. Na potrzeby tego filmu SQÜRL i Wissem stworzyli dzieło totalne: przesterowane gitary Jima tworzą ścianę dźwięku, na której dźwięki lutni Wissema tworzą eteryczny, dyskretny, a jednak przejmująco piękny wzór. Prowadzona przez hipnotyzujące, powolne rytmy muzyka uwodzi, skłania do powolnego tańca, a równocześnie nie pozwala oderwać się od ekranu. Niewykluczone, że to dzięki niej „Only Lovers Left Alive” tak bardzo zapadł mi w duszę.
„Próba odsłonięcia woalu” w wielu aspektach przypomina mi ten soundtrack. Najnowsze dziecko Jima i Jozefa raz jeszcze przejmują kontrolę nad mózgiem, zanurzając go w powolnej rzece dźwięków. Można też jednak usłyszeć sporo różnic. Nie ma tu basu a perkusja ograniczona jest tu do minimum, a to przekłada się na spokojniejszy i nieco bardziej powtarzalny groove kompozycji. Co więcej, w tle wielu utworów przewija się sporo sekwencji elektronicznych i syntezatorowych, które równoważą wprowadzany przez gitary ciężar. Cały album wydaje mi się lżejsza od muzyki z „Only Lovers Left Alive”, z drugiej strony jednak brzmi też poważniej i bardziej ponuro. Zdecydowanie pasuje do obecnej szarej i nienaturalnie ciepłej pory, do wilgoci i nieba zabarwionego od smogu na dziwaczny, różowoszary kolor. Zamiast do tańca, skłania raczej do kontemplacji, i to niekoniecznie wesołej.
Do kontemplacji dodatkowo skłania otoczka albumu: według Jima i Jozefa ich najnowsze wydawnictwo inspirowane twórczością Williama Blake’a, szwedzkiego mistyka Emanuela Swedenborga oraz rosyjskiej okultystki Heleny Blavatsky. Cóż, na pewno te inspiracje widać w tytułach utworów oraz na okładce albumu. Niestety chyba za mało dogłębnie znam tych twórców, by zauważyć inspiracje w melodiach. Natomiast jeśli chodzi o teksty, na albumie zwyczajnie ich nie ma… z jednym wyjątkiem. W ostatnim utworze, „When the Sun Rises Do You Not See A Round Disc of Fire” można bowiem usłyszeć następującą melorecytację:
„It is probable that for this reason chiefly the sun, in early times, was believed to be the creator, and became the first object of adoration. This seems to be only a natural effect of such a cause. After some time it would be discovered that this powerful and beneficent agent, the solar fire, was the most potent destroyer, and hence would arise the first idea of a Creator and Destroyer united in the same person. But much time would not elapse before it must have been observed, that the destruction caused by this powerful being was destruction only in appearance, that destruction was only reproduction in another form-regeneration; that if he appeared sometimes to destroy, he constantly repaired the injury which he seemed to occasion-and that, without his light and heat, every thing would dwindle away into a cold, inert, unprolific mass.’ Thus at once, in the same being, became concentrated, the creating, the preserving, and the destroying powers,-the latter of the three being, at the same time, both the destroyer and regenerator. Hence, by a very natural and obvious train of reasoning, arose the creator, the preserver, and the destroyer.”
Powyższy fragment pochodzi z traktatu „Anacalypsis: An Attempt to Draw Aside the Veil of the Saitic Isis or an Inquiry into the Origin of Languages, Nations and Religions” (1836) napisanego przez angielskiego historyka, Godfreya Higginsa. Opus magnum Higginsa, wydane trzy lata po jego śmierci, stanowiło próbę odnalezienia pierwotnej ludzkiej religii. Choć muzycy nie wymienili historyka jako swojej inspiracji, zacytowany przez nich fragment „Anacalypsis” wydaje mi się znakomitym podsumowaniem tego, jakie wrażenie wywarł na mnie cały album. Koło historii, Uroboros zatapiający zęby we własnym ogonie, muzyczne zapętlenie… Można stworzyć jeszcze wiele metafor opisujących kolistą, medytacyjną strukturę albumu. Jedno jest jednak pewne: coraz więcej osób ma poczucie zbliżającej się zagłady. Być może ujrzenie w nim okazji do uleczenia, wzorem dawnych wierzeń opisywanych przez Higginsa, jest jedynym sposobem, by zachować zmysły. A muzyka stworzona przez Jima i Jozefa idealnie nadaje się do medytacji nad losem świata. Brzmi to dość ponuro i pretensjonalnie, ale cóż, taki mamy klimat.
Żeby jednak nie kończyć taką minorową nutą, napiszę jeszcze jedno: to znalezisko jest dla mnie tylko potwierdza, że tworzenie podsumowań roku przed końcem roku niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Popatrzcie tylko, „Próba odsłonięcia woalu” wyszła w lutym, a ja trafiłam na tę czarną perełkę dopiero teraz. Kto wie, co jeszcze można odkryć przez te parę dni, które dzieli nas od roku 2020? Ja na pewno sięgnę po poprzednie płyty Jarmuscha i Wissema, stworzone jeszcze przed „Only Lovers Left Alive” i sprawdzę, czy ich wcześniejsze dokonania tak samo skradną mi serce.