[4 listopada 2019]
Wersja skrócona: ta płyta w krótkim czasie stała się dla mnie bardzo ważna i nie do końca wiem, jak sprawić, by cały świat zachwycił się ze mną. Pod koniec będzie patetycznie, uprzedzam.
Wersja dłuższa:
Leprous to taki zespół, który lubi zaskakiwać fanów. Jednakże na piątej płycie udało im się zaskoczyć fanów przyzwyczajonych do bycia zaskakiwanymi. Nie wydaje mi się bowiem, by ktokolwiek, kto miał wcześniej do czynienia z tym projektem, spodziewał się popu.
Tymczasem panowie z Norwegii zmieszali swój pikselowy metal z progowo połamanym… no cóż, „pop” to najbardziej ogólne określenie. Można by to próbować zawęzić do „new wave” albo „art disco”. I wcale nie jest to mieszanina jednorodna. Wręcz przeciwnie, „Pitfalls” niczym tytułowe zasadzki nieustannie zwodzi słuchacza. Zaczynamy piosenkę od rytmu ukradzionego z archiwów Michaela Jacksona? Proszę bardzo, w mostku zjedziemy do gitarowego dubstepu, i to bez żadnej straty dla kompozycji. Niepokojąco wolne gitary połączone z disco? Piosenka rodem z hipsterskiego filmu o zagubionych norweskich nastolatkach? Metalowe Gotye? Nie ma sprawy, panowie z Leprousa mieszają wszystkie możliwe składniki, posypując to filmowymi, rozdzierającymi smyczkami i pięknym wokalem.
Nawiasem mówiąc: już w poprzednim tekście o tym zespole nie ukrywałam swojego zachwytu nad wokalami, ale na „Pitfalls” Einar osiąga absolutne wyżyny. Przy czym poprzez „wyżyny” mam tu na myśli: dorównuje Frieddiemu Mercury’emu w kategorii najbardziej epickich męskich wokali, jakie znam. Nie przesadzam. To, ile w jego głosie kryje się wyżyn, barw i emocji to jest coś wymykającego się słowom.
Jak możecie się już domyślić, płyta jest eklektyczna i niekoniecznie łatwa do przyswojenia od pierwszego odsłuchania. Zwłaszcza jeśli się miało pewne oczekiwania… Blok trzech piosenek o zdecydowanie popowej strukturze mógł zniechęcić wielu słuchaczy. Przyznaję, też na początku się nie wczułam. Ale co bardziej „leprousowe” kawałki spodobały mi się na tyle, by włączyć ponowne odtwarzanie. A wtedy coś mnie zaintrygowało.
Jakoś tak dużo słów w tych piosenkach jest.
To dość nietypowe jak na ten zespół. Zawsze* odnosiłam wrażenie, że teksty w Leprousie odgrywały raczej drugorzędną rolę. Owszem, niosły ze sobą impresjonistyczne – i z reguły dość mroczne – obrazy, tworzyły atmosferę, ale raczej nie próbowały przekazać żadnej konkretnej historii. Bardziej stanowiły pretekst, by Einar mógł wyśpiewywać długie, piękne AAAaaaaAAAAAaaaa. (Nie mam nic przeciwko, naprawdę).
Na „Pitfalls” nie brakuje AAAaaaaAAAAAaaaa, ani innych samogłoskowych wokaliz. Ale tym razem wyraźnie było słychać, że ktokolwiek napisał słowa do tych utworów, chciał coś POWIEDZIEĆ, a nie tylko pośpiewać. Postanowiłam zatem ogarnąć, co tam się w tej warstwie tekstowej dzieje.
I plum.
Okazało się, że panowie stworzyli album o walce z depresją. Taką prawdziwą, niszczącą depresją, a nie piękną melancholią przebraną w lateksową skórę. O walce, w której częściej kończy się w błocie niż nad błotem, ale mimo to próbuje się jakoś przeżyć i nie zatracić siebie tak do końca.** I nagle się okazało, że wrzucenie popu wcale nie było takim głupim pomysłem. Radosne melodie nie są tu wyłącznie ekstrawaganckim dodatkiem dla prog snobów. Raczej są niezbędnym elementem, bez którego „Pitfalls” byłoby ZBYT smutne, zbyt bolesne, zbyt… relatable.
To może brzmieć mocno patetycznie i „och, mam 16 lat, ta muzyka jest taka GŁĘBOKA”, ale teksty z „Pitfalls” walnęły mnie po flakach tak samo, jak kiedyś waliło mnie The Cure i Nine Inch Nails. Nagle dzięki nim ta cała (dość porąbana, nie ukrywam) oprawa muzyczna nabrała sensu i zaczęła wzruszać. I wzrusza non stop od tygodnia. I wzruszy co najmniej jeszcze raz, w lutym, gdy na koncercie razem z Einarem zaśpiewam:
„Don’t force it, the goal is not to feel electrical, angelical
Let it flow, the change won’t be radical, it’s gradual”
(“Obserwe The Train”)
Z nadzieją, że faktycznie stopniowo wyjdziemy z zasadzek, zastawianych przez życie i przez własne głowy.
PS. Nie mam pojęcia, którą piosenkę z albumu dodać… Moje ulubione to „I Lose Hope” i „Distant Bells”. Obiektywnie najlepszy jest chyba pierwszy singiel, „Below”. Ale naprawdę trudno jest mi to ocenić na trzeźwo 😉
____
*Wyjątkiem jest tu może album „Bilateral”, ale kurczę, jeszcze się nie przebiłam jakoś…
**Einar w wywiadzie dla InsideOut powiedział coś w stylu „to było straszne, tak wyłożyć swoje serce na talerzu przed publikę”. Rozumiem, Einarze. <bek>