[11 sierpnia 2019]
Tool jest dla mnie jak… krówki*.
Pierwsze wrażenie po otworzeniu paczki jest znakomite: organiczna, orientalizująca perkusja i ciekawy bas, niskie gitary… Te składniki muzyczne są równocześnie interesujące i przyjemnie znajome, sprawiają radość mojemu mózgowi. Po trzech (cukierkach) piosenkach jednak zaczynam się czuć dziwnie, nie do końca dobrze. Gitarzysta zdaje się nigdy nie wychodzić ze swojej ukochanej tonacji D, rytmy przestają kojarzyć mi się z dynamiką, a zaczynają z agresją. Mam już przesyt, ale hej, pierwsze wrażenie było tak dobre, to nie mogła być pomyłka! Więc słucham (jem) dalej, mimo postępującego bólu szczęk. Im dłużej słucham, tym bardziej mam wrażenie, że wokalista jest – przepraszam za słownictwo – chorym pojebem**, tym bardziej drażnią mnie podchwycone fragmenty tekstów. Mówiąc wprost, zaczynam trochę cierpieć, a nie lubię cierpieć podczas słuchania (ani podczas jedzenia). W końcu jednak płyta się kończy i uwalniam się od tych dziwnych, słodko-mrocznych wrażeń. Niby nic się nie zmieniło, a jednak czuję się jakaś zatruta, jakby jakiś ciężar wciąż zalepiał mi duszę. Albo żołądek.
Lubię Tool i go nie lubię. Słuchanie całych płyt jest dla mnie nieprzyjemnym przeżyciem. A mimo to noszę koszulkę z okładką Lateralusa i to nie tylko dla świetnej grafiki. Naprawdę kocham też piosenkę „Reflection”, bliższą klimatem Lunatic Soul niż reszcie albumu… A co najgorsze, wiem, że jak po tych 13 latach przerwy w końcu ukaże się nowy album, to go przesłucham. I prawdopodobnie znowu się przy tym struję.
Cóż, przynajmniej dla „Reflection” warto było trochę pocierpieć. Oby na nowym albumie też się znalazła choć jedna taka perełka.
_____
*Opinia napisana na podstawie znajomości singli oraz intensywnym przesłuchaniu płyt Lateralus i 10 000 Days.
**Prawdopodobnie to efekt jego kreacji artystyczno-scenicznej. Prawdopodobnie.